Cywilizacja komunizmu. Leopold Tyrmand
Читать онлайн книгу.obrabowane więc zostaje ze swego przywileju nieświadomości. Jeszcze wielbi i kocha całym swym czystym, małym serduszkiem, ale już nachodzą je pierwsze nieporadne wątpliwości. Dlaczego kochany wujo Stalin z portretu w żłóbku staje się nagle dość srogim Stalinem z obrazu w urzędzie pocztowym, do którego trzeba iść z mamą? Dlaczego dorośli nie widzą w nim tej dobroduszności, którą dostrzega dziecko, i mówią o nim bez sympatii lub starają się w ogóle nie mówić, ucinając pytania na jego temat? W rodzinach partyjnych dziecko jest pod nakazem adoracji, co budzi w nim z kolei zrozumiałe podejrzenia: dlaczego mam być grzeczny i kochać Stalina? Wszędzie i zewsząd pojawiają się oznaki dręczącej i zagadkowej ambiwalencji druzgoczące rozkosze nieświadomości. W pewnym węgierskim miasteczku, natychmiast po zgnieceniu powstania przez sowieckie czołgi, komuniści z właściwym sobie taktem postawili pomnik przyjaźni sowiecko-węgierskiej. Przechodząc obok, mały chłopczyk spytał ojca:
– Tatusiu, co to jest?
– To jest pomnik przyjaźni węgiersko-radzieckiej – odparł ojciec zgodnie z pozorami rzeczywistości.
– Ale dlaczego u nas? – zażądał wyjaśnień chłopczyk.
Dziecko to wcześnie zaczęło się zmagać z wieloznacznością, która kiedyś zatruje mu życie, wdało się w nierówną walkę z wszechnaciskającym kłamstwem i wszechmocą pozoru. Lecz ten historyczny dlań moment przebudzenia się w nim zmysłu krytycyzmu odebrał mu, lub co najmniej naruszył w nim, świat dzieciństwa. Antytotalistyczne systemy społeczne szanują suwerenność tego świata: jego głupiutkie niedźwiadki i zajączki być może nie rozwijają natrętnie umysłowości dziecka, ale nie rabują mu prawa do jedynej w życiu autonomii i nieangażowania się. Sprawa św. Mikołaja jest tu nader charakterystycznym przyczynkiem. W Rosji św. Mikołaja zastąpił w jego dorocznych funkcjach niejaki Dziadek Mróz – postać wywodząca się ze starorosyjskiej, ludowej mitologii. Przez długie lata Dziadek Mróz działał sprawnie pod czujnym okiem i kontrolą organów bezpieczeństwa ZSSR, ale jakoś nie potrafił budzić serdeczności i ciepła, może ze względu na nazwisko. Dzieci odmawiały mu czułego przywiązania, nawet urodzone grubo po rewolucji i których rodzice baliby się sformułować tak antypaństwowy slogan jak „dobry, święty Mikołaj”. Za czasów Chruszczowa zaczęto więc mówić o przywróceniu temu ważnemu funkcjonariuszowi jego dawnego tytułu. Stare kraje katolickie, okupowane po ostatniej wojnie przez komunizm, zmuszone były do zaakceptowania Dziadka Mroza wraz z dobrodziejstwami planów gospodarczych. Impreza ta od początku skazana była na klęskę. Lansowany usilnie przez prasę, radio, telewizję, oficjalne widowiska i bale dla dzieci Dziadek Mróz stał się tylko i wyłącznie przedmiotem złośliwych żartów. Dzieci gremialnie odmówiły z nim związków uczuciowych – ale za jaką cenę? Za cenę kolejnego naruszenia suwerenności ich świata. Raz do roku dzieci popadały w odmęty schizofrenii: Jak pogodzić reklamowaną kampanię mass-mediów na rzecz Dziadka Mroza z popieranym uporczywie przez resztę społeczeństwa św. Mikołajem? „Przyjdzie dziś do ciebie święty Mikołaj” – mówiła mama rano, zaś po południu, na kinderbalu, święty przedstawiał się oficjalnie: „Jestem Dziadek Mróz”… Gdy zaś dzieci wołały doń zgodnie z nastrojami całego narodu: „Święty Mikołaju!…” – mrugał porozumiewawczo, jakby dając do zrozumienia, że na sali są osoby niepowołane do tego, ażeby wiedzieć, jak się naprawdę nazywa. Zdarzyć się wręcz mogło, że zbyt obcesowo ciągnięty za rękaw i nagabywany o innych świętych, mruknął krzywo: „Odczep się, szczeniaku, bo wyciągną służbowe konsekwencje za szeptaną propagandę…”. Coś tu było przeto nie w porządku w oczach dzieci, ale co? Trudno stwierdzić bez przeczytania „Zagadnień leninizmu”, lecz rzadko kto czyta to dzieło w wieku lat pięciu. W okresie stalinowskiego upodlenia ogromnych mas ludzkich dzieci w żłobkach, a nawet w najuboższych przytułkach dla sierot, wzywane były i – jak to się mówiło – „organizowane” do składania swych grosikowych oszczędności na prezenty dla ukochanego dziadka Stalina. Taki apel padał na podatny grunt, albowiem do dziecka łatwiej jest trafić z prośbą o akt poświęcenia niż o zaprzestanie bezsensownych krzyków. I dzieci dawały, wysupływały grosiki z kieszonek fartuszków, kupowały za nie plastelinę, lepiły i wysyłały figurynki dla Obrońcy i Opiekuna Ludzkości. I zapewne oburzyłyby się, gdyby im powiedzieć, że poświęcenie ich planowane było przez partyjnych ekonomistów jako ważki element w walce z inflacją i przesadnym spożyciem czekolady, którą tak trudno wyprodukować i dostarczyć na rynek w potrzebnych ilościach. Lecz kiedyś mała dziewczynka wezwana do zbiórki na prezent dla mordercy Tuchaczewskiego miała jakoby odpowiedzieć:
– A dlaczego ja nie dostaję od niego prezentów?
W odpowiedzi usłyszała od konformistycznej nauczycielki:
– Stalin dał ci wszystko co masz, ojczyznę, wolność, szczęśliwe dzieciństwo…
Dziewczynka nie dała się złamać i odparła zimno:
– Ja chcę buciki!
Ta mała dziewczynka zasługuje na miejsce w Panteonie wielkich bojowników o sens współczesnej cywilizacji i chyba nie bez przyczyny zdarzenie to podobno miało miejsce w Królewcu, w mieście autora „Krytyki czystego rozumu”. W komunizmie uprawa tej krytyki jest często w rękach dzieci.
Dziecko nie umie i nie lubi nienawidzić, ale umie i lubi się bać. Tego komunizm nie przeoczył. O ile komunizm ma podświadomość, jego libidem jest żądza siania strachu i perwersyjna tęsknota za miłością w duszach swych ofiar, zaszyfrowana w różnych eufemizmach. Dziecko staje się świetnym partnerem: nie umie się bronić, łatwo daje się przestraszyć, szuka chętnie i ufnie schronienia w ramionach straszącego. Straszenie dzieci i nauka, jak mają się bać, jest rozkoszą komunizmu, marzenia zaś komunistycznych czarnoksiężników o zaszczepianiu strachu na całe życie są lubieżną sublimacją tej rozkoszy. Ileż przyszłych sukcesów propagandowych wymusić można na ludziach o zwyrodniałych odruchach i niedowładzie poznawczym na skutek strachów dzieciństwa? Rzecz w tym, by umiejętnie operować symbolami strachu. Niegdyś był to opasły burżuj o świńskim ryju, dziś jest to chudy, przeraźliwy Amerykanin o strasznym, haczykowatym nosie pod gwiaździstym cylindrem, zastanawiająco przypominający diabła z chrześcijańskiej ikonografii. Na zapadłych kołchozach straszy się dziś dzieci Amerykaninem. Nie dlatego, że Amerykanin coś znaczy dla ludzi, którzy na oczy nie widzieli Amerykanina, lecz dlatego właśnie, że nic nie znaczy, że jest pustym symbolem ustanowionym przez niepodlegającą kontroli instancję. Radio, telewizja i prasa zastępują księdza i kazanie w formowaniu psychopojęciowej ohydy i uczą, w aureoli ponadludzkiej technologii, że Amerykanin zjada dzieci. Niegdyś ciemne niańki groziły: „Przyjdzie diabeł i weźmie cię do lasu…”. Dziś, udręczona nędzą i pracą ponad siły matka wiejska mówi, ufna w potęgę naciskającej zewsząd na dziecko celebracji sloganów: „Jak będziesz niegrzeczny, oddam cię Amerykaninowi, który zabierze cię do Ameryki”. W świetle partyjnej egzegezy jest to apokaliptyczne ultimatum, ale później w życiu okazuje się, że należało być okropnym dzieckiem, ażeby otrzymać prawdziwą nagrodę. W tym punkcie chrześcijański system kar okazuje swą bezsprzeczną wyższość i finezję. Gwoli sprawiedliwości rzec trzeba, że amerykańskie komiksy dla dzieci pełne są straszliwych postaci zwanych Reds: posiadają one silnie zaznaczone cechy etniczne, głównie przy pomocy odrażających mord, rubaszek zamiast koszul, bądź skośnych oczu charakteryzujących ostatnie odchylenie polityczne w łonie Kominformu. Różnica w metodzie indoktrynacji wydaje się niewielka, niemniej nigdy jakoś nie słyszałem o tym, by w Ameryce straszono dzieci Rosjaninem czy Komunistą. Istnieje głęboka analogia pomiędzy komiksowym Red a smokiem z dawnych bajek: niby się go trzeba bać, ale coś jest w nim nie naprawdę, więc można pozwolić sobie na brak nienawiści. Ten układ odzwierciedla jakąś głęboką prawidłowość: póki nie ma ultymatywnej konfrontacji, większe niebezpieczeństwo grozi Rosji ze strony Ameryki, niż odwrotnie; Rosja musi więc propagować strach przed Amerykaninem wśród swych dzieci, podczas gdy Ameryka może zdać się na luksus wesołej pogardy i miażdżące zwycięstwa Batmana nad Smershem. Operowanie strachem jest zresztą obosieczne