Co wy wiecie o Rosji. Jacek Matecki
Читать онлайн книгу.w barierce i wszedł. Mijając się, przybili piątkę w sposób, w jaki robią to koszykarze z NBA po udanej akcji.
Po raz drugi podrzuciłem pakę na barierkę. On odwrócił się. Ona bez słowa wyszła. Ja bez tlenu rzuciłem się do drzwi. I to już koniec opowieści. Może wcale nie jest ciekawa, ale musiałem rozrzedzić tę Kamczatkę.
Większość czasu w Oktiabrskim przestałem w sklepie. To było jedyne miejscu, w którym można się było schronić. Dla zalegalizowania swojego pobytu w tej najdalej na południe Kamczatki wysuniętej placówce handlowej zamawiałem piwo i piłem obok grzejnika. Potem wyrzucałem puszkę do kosza, szczelnie zapinałem kurtkę i wychodziłem donikąd. Za trzecim nawrotem sklepowa spytała, czy zamierzam tu zostać na zawsze.
– Raczej wrócę do wielkiego świata – odpowiedziałem.
Westchnęła.
– Może zabierze cię jakiś samochód do Ust-Bolszeriecka. Dzisiaj Igor powinien jechać.
– Jaki Igor?
– Ten, co jeździ z mazutem.
– Aha.
Wolałem się nie przyznawać, że mam ambitny zamiar wrócić na piechotę. Pożegnałem się i ruszyłem na północ. Minąłem wieżę obserwacyjną, na której mnie z pewnością odnotowali i wrzuciłem tempo marszowe. Po trzech minutach dogonił mnie warkot steranego życiem silnika. Odwróciłem się i jakoś tak niechcący uniosłem rękę, właściwie to sama się uniosła i po chwili siedziałem w ciepłej kabinie kamaza. Kierowca nawet nie pytał, dokąd, bo i tak było wiadomo. Zresztą zgrzyt skrzyni biegów uniemożliwiał jakąkolwiek rozmowę. Dopiero na czwórce hałas ustabilizował się na kilkudziesięciu decybelach.
– Z Polski? O, blin, nikt mi nie uwierzy w domu, że wiozłem cudzoziemca. I to tutaj, na tym zapomnianym przez Boga i rząd zadupiu.
– U nas mówi się, że zapomnianym przez Boga i ludzi.
– Specjalnie tak mówię. Ludzie niestety pamiętają o tym miejscu. Znaczy nie ludzie, a suki, bandyci, skurwysyny, złodzieje, kanalie, taka ich w te i nazad mać!
– Co to za jedni? – spytałem zaciekawiony, bo u nas takie epitety zarezerwowane są raczej dla rządu, zaś Igorowi wyraźnie chodziło o osoby prywatne.
– Widziałeś? – Igor pokazał kciukiem za siebie.
W tyle podskakiwała wielka cysterna na mazut, ale jemu na pewno chodziło o Październikowy, który został za nami. Pokiwałem głową. Tak, widziałem, lecz to, co widziałem, jeszcze nie ułożyło mi się w głowie. Trochę mnie przerosło. Na przykład blok. Zwykły trzypiętrowy blok stojący pięćdziesiąt metrów od brzegu morza. Na oko połowa mieszkań jest zajęta. Reszta stoi pusta. Przez wybite okna do bloku wpada wiatr i hula po klatce schodowej. Wypalone drzwi, wyłamane futryny, wybite okna, powiewające stare, podarte firanki. Jak czuje się lokator mieszkający na drugim piętrze, kiedy w pokoju u sąsiada na trzecim na podłodze zalega śnieg? Jak ogrzać się w mieszkaniu, w którym za ścianą stukają niedomknięte drzwi? Czy jest sens sprzątać, odkurzać, podlewać kwiatki i planować zakup nowej meblościanki? Gołym okiem widać, że tu wszystko krzywi się, pęka, paczy… Żadna linia nie jest prostopadła ani równoległa. Każdego dnia trzeba zalepiać szpary. Zachowałem te obrazy dla siebie. Może Igor mieszka w jednym z bloków i niedawno wstawił nowe plastikowe okna. Bo i takie są tam mieszkania. Mimo wszystko ludzie wstawiają nowe okna. I blok wygląda jak jakaś koszmarna mozaika. Nowe, wybite, wybite, nowe… Nie będę go pytał, dlaczego wstawiają. Może mają nadzieję na zmianę? A może nie mają już żadnej nadziei? Igor wcale nie czeka na moją reakcję. Musi się wygadać.
– Ty wiesz, ile jest warta ryba, którą w ciągu roku wyławiają i przeładowują na naszej przystani?
– Kto łowi?
– No te kurwy, prywaciarze, oligarchy, łapownicy! Dziesięć miliardów rubli. Tu zawsze jest ryba. Stąd do Kuryli zarzucasz sieć i wyciągasz pełną. Ostatnie takie miejsce w Rosji. Dziesięć miliardów. Nie liczę kawioru, bo jakbym liczył, to by mi łeb ucięli. Wszystko ładują na ciężarówki i wiozą do Japonii, Korei i Chin.
– Chyba nie wiozą ciężarówkami, tylko statkami.
– Pewnie, że, bladź, statkami. Głupi nie jestem, w skrócie mówię, bo krew mnie zalewa. Popatrz na tę drogę.
– Nawet przyzwoita.
– Zimą się trzyma w kupie. Tu są takie sztormy, że woda ją zalewa. Domy też zalewa. Woda wsiąka, przychodzi zima i droga jak stół.
Potem zobaczysz, jak transport ruszy. Kiedy chcesz wywieźć tyle miliardów rubli, to kilkaset ciężarówek musi przejechać i droga idzie w pizdu. Ty jak myślisz, ile z tych miliardów zostaje tutejszym ludziom? – Znów nawet sekundy nie zaczekał na odpowiedź, puścił kierownicę i prawą pięścią uderzył w zgięcie lewej ręki. – O, taki chuj! Szkołę widziałeś?
Tak, szkołę też widziałem. Nawet ładny budynek. Trzyczęściowy, można powiedzieć. Pierwsza część jest odmalowana. Nad wejściem data budowy: 1957. Druga część w stylu tej pierwszej. Niestety nieukończona. Stoją mury, jest dach, słowem coś, co się nazywa stan surowy zadaszony. Parterowe okna zamurowane, żeby dzieciaki nie wchodziły. Widocznie był plan rozbudowy szkoły, ale zabrakło pieniędzy i dzieci. Po co zaczęto budować trzecią szkołę? Jest doklejona do tej drugiej. Postawiona, ach ten postęp, w innej manierze, nowocześniejszej i – prawdę mówiąc – nie bardzo pasującej do całości.
W tym przypadku mamy do czynienia ze stanem surowym niezadaszonym. Czyli będzie się waliło w odwrotnym porządku. Najpierw rozpadnie się to, co jest najnowsze, w stylu modern. W sumie krzepiąca konstatacja, jeśli na całą tę sprawę spojrzeć od strony filozoficznej. Stare postoi najdłużej.
Dojechaliśmy do Ust-Bolszeriecka. Igor, w ramach akcji oszczędzania hamulców i skrzyni biegów, wrzucił na luz i dotoczyliśmy się do rozjazdu. On pruł dalej, ja wracałem do bungalowu.
– Powodzenia – wyciągnął rękę. – Może nie jest aż tak źle, jak mi się wydaje… Może coś się zmieni.
– Na pewno.
– Nikt, nikt mi nie uwierzy, że wiozłem cudzoziemca – znowu rozsmakował się swoim szczęściem. – Aaaaaa… już wiem – klepnął się w czoło. – Ty pewno szukasz śladów tego Polaka, co tu siedział, nie pamiętam, czy za władzy sowieckiej, czy jeszcze wcześniej. Bunt nawet zrobił. Nie, to nie mogło być za Sowietów, bo wtedy więźniów tu nie trzymali. Znaczy się, za cara. No, bywaj.
Wyskoczyłem z szoferki i nim moja noga dotknęła kamczackiej ziemi, już wiedziałem, o kim mówili Igor i kasjerka. Maurycy Beniowski! Szedłem przez Ust-Bolszerieck z niezłomnym postanowieniem znalezienia Internetu. Już wczoraj szukałem, ale nie miałem tak silnej motywacji. Muszę dowiedzieć się wszystkiego o Beniowskim. Niestety. Kawiarenka internetowa była, ale kiedyś. Teraz, jak mi powiedziano, ludzie mają Internet w domach i kawiarenka splajtowała. Zamiast sieci znalazłem klub nocny „Afrodyta”, czynny, jak informowała tabliczka, w godzinach 10.00–6.00. Niestety, mimo że były godziny urzędowania, też było zamknięte. Wróciłem więc do siebie. Położyłem się na wyrko i porządkowałem myśli. Głównie zastanawiałem się, czy uda mi się opisać Oktiabrski. Wątpliwe, ale próbować trzeba…
Zacznę od widoku ogólnego. Przy wejściu do „miasta” widać wieżę wartowniczą. Już o niej wspominałem. Potem jest kilka bud. Nic ciekawego. Następnie sklep, w którym piłem piwo. Normalny, spożywczo-przemysłowo-papierniczy. Po lewej szkoła. O niej też już było. Wciąż idziemy drogą wjazdową, która bierze na siebie rolę głównej i jedynej ulicy. Wzdłuż niej bloki. Jeden, dwa, trzy, cztery i pięć. Szósty w budowie, ale coś mi się wydaje, że poniechano szalonych planów ukończenia. Bloki mamy zatem odfajkowane.