Co wy wiecie o Rosji. Jacek Matecki
Читать онлайн книгу.kilkaset kilometrów jest niezamieszkane, jeśli nie liczyć pięciu wioch na przestrzeni sześciuset kilometrów.
Ksiądz, widząc taki upór, nic nie odpowiedział. Resztę dnia spędziłem na nieudanej próbie zwiedzania Pietropawłowska. Niczego nie zobaczyłem, nic nie zapamiętałem, bo i nic godnego uwagi tu nie ma. Poszwendałem się wzdłuż zatoki. Spenetrowałem dom handlowy.
Na hali targowej porównałem ceny kawioru. Sprzedawczynie zwąchały we mnie klienta i dały spróbować. Niestety zawiodły się. Zjeść zjadłem, kupić nie kupiłem.
Na koniec wycieczki zaszedłem na dworzec autobusowy, zorientować się, czy są jakieś kursy do tego całego Ust-Bolszeriecka. Kupiłem bilet i wróciłem na plebanię. Nazajutrz jako pełnoprawny pasażer, wraz z pięcioma towarzyszami podróży, zająłem miejsce w koreańskim autobusie. Mało kto wybiera się na zachodni brzeg półwyspu. Widać naprawdę nie ma po co.
Ruszyliśmy. Najpierw w stronę pasma górskiego rozdzielającego półwysep. Ruch niewielki. Po jakichś pięćdziesięciu kilometrach skrzyżowanie i kilka bud, w których można zjeść i wypić. Rozstajemy się z trasą „międzystanową”, która odbija na północ, w stronę wulkanów. To główna droga półwyspu. Od niej odchodzi kilka pobocznych szutrówek, takich, jak moja, biegnąca prosto jak strzała na zachód. Jest jeszcze skuta mrozem i lód ze śniegiem wyrównują wyboje. Za nami ponad setka kilometrów, przed nami jakieś sto pięćdziesiąt. Trzy godziny wpatrywania się w monotonny krajobraz. Nie ma na czym zawiesić oka. Człowiek pogrąża się w odrętwieniu. Trochę marzy, trochę drzemie i czas mija jak z bicz strzelił. Nagle znikąd wyłania się miasto. Chciałoby się zakrzyknąć jak marynarz Kolumba: „Terra! Terra!”, ale krzyk jakoś więźnie w gardle. Gdyby majtek od Kolumba zobaczył ze swojego bocianiego gniazda Ust-Bolszerieck, krzyknąłby w dół do sternika: „Zawracaj!”. Ktoś odrysował cyrklem koło w tundrze i z wiadra wysypał to, co kazali mu zabrać z innych miejsc. Kilka pokrzywionych pięciopiętrowych bloków, komin kotłowni, kilkadziesiąt krzywych domków, szkoła, dwa pawilony handlowo-usługowo-nijakie, dwie ulice, wraki samochodów, plątanina słupów i zwisających z nich kabli, skrzyżowanie. Całość zasypana śniegiem.
Ust-Bolszerieck liczy sobie 2071 mieszkańców.
Zatrzymaliśmy się w miejscu, które pełni funkcję przystanku autobusowego. Na każdego ktoś czekał. Na mnie, jak zwykle, nikt. Szarzało, pustoszało, ubywało ludzi. Nie było czasu rozmyślać nad marnością świata w ogóle, a tego miejsca w szczególności. Musiałem znaleźć kąt do spania. To w sumie proste zdanie, bo trzeba pytać aż do skutku. Nie zniechęcać się. Ludzie na ogół nie wiedzą, gdzie jest hotel czy inny przytułek. Nie jest im do niczego potrzebny. Mają swoje mieszkanie, swój telewizor i swoje niepomierne zdziwienie, że ktoś tu po coś przyjechał.
Pierwszy zapytany przechodzień rozłożył bezradnie ręce. Drugi zdecydowanie oświadczył, że takiej instytucji nie ma. Trzeci, czwarty, piąty… Ósmy albo jedenasty powiedział, że kiedyś był… Aha, jesteśmy na tropie. Potem poszło z górki. Jest, ale nieczynny… Czynny, ale w sezonie… Czynny, ale nikogo nie ma… Recepcjonistka jest, ale nie wiadomo gdzie… Trzeba zadzwonić, ale nie znam numeru… I tak dalej, aż do momentu, gdy w słuchawce odezwał się głos pani mówiącej, że za kwadrans przyjdzie. Udzieliła mi przez telefon wskazówek, jak dotrzeć. Prosto, prawo, lewo, znowu prosto i znowu lewo. Znalazłem się na wygwizdowie za miastem… Nie załamywać się. Kazano mi czekać pod bramą i będę czekał! Po trzech kwadransach przyjechała pani, zapaliła latarnie i moim oczom ukazał się wielki, zbudowany z bierwion bungalow. Wyglądał przyzwoicie. W środku jeszcze lepiej. Pani poodkręcała kurki, żeby ciepło z miejskiej kotłowni miało do nas lepszy dostęp. Oglądamy dom. Na górze kilka eleganckich pokoi z łazienkami, prysznicami, bajerami. Na dole hol, sala kominkowa, kuchnia, sala bilardowa, barek (pusty niestety) i pokój gospodarczy. Luksus w stylu alpejskiego pensjonatu. Skąd na takim zadupiu taki wypas? To dlatego, że w Morzu Ochockim jest ryba. W ogóle w Rosji jest jej dużo. Ludziska narzekają, że coraz mniej, ale z Europą nie ma co porównywać. W czasie sezonu zjeżdżają nadziani wędkarze i łowią tyle łososia, że nie nadążają wyciągać.
– Ile za pokój? – pytam nieśmiało i dostaję standardową odpowiedź, która brzmi identycznie w Gabonie, Argentynie i Nepalu.
– Jakoś się dogadamy.
W antropologii wstępowanie takich samych zjawisk lub zachowań w różnych, odizolowanych od siebie miejscach kuli ziemskiej nosi nazwę powszechników kulturowych i jest dowodem na to, że wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Cóż mogłem odpowiedzieć?
– Biorę!
Pani wręczyła mi klucz, życzyła dobrej nocy i – jak w horrorze klasy „B” – zostawiła samego w pustym domu. Zrobiłem to, czego nie robią bohaterowie takich horrorów. Położyłem się grzecznie spać.
Rano wstałem wesoły jak szczygiełek. Kąpiel, chleb, konserwa i na miasto. Pardon, jakie miasto?! Na Ust-Bolszerieck, co, tłumacząc na nasze, znaczy „ujście rzeki dużej”. Faktycznie rzeka była, ale jeszcze zamarznięta. Przespacerowałem się po dwóch ulicach, pomyszkowałem między blokami i po godzinie ogłosiłem koniec wycieczki. Byłem rozczarowany. Czyżby naprawdę nic tutaj nie było, tak jak w Pietropawłowsku? Niemożliwe. Przejdę się jeszcze raz. Jak zwykle miałem rację. Znalazłem coś, co jest ewenementem na skalę światową. Niniejszym wyzywam na pojedynek wszystkich obieżyświatów. Pokażcie mi podobną rzecz.
Tabliczka przybita na drzwiach niepozornego budyneczku ma wymiary 40 na 80 centymetrów. Przyzwoita tabliczka. Z nierdzewnej polerowanej stali. Akuratnie wygrawerowany napis oddaje powagę firmy: Spółka Akcyjna „Rostelekom”. Dalej idzie pełna nazwa i dokładny adres. Na koniec wielkimi wołami: godziny pracy 10.00–18.00, przerwa obiadowa 13.30–14.18. Stałem zachwycony przed zasypanym do połowy śniegiem barakiem i nie mogłem znaleźć sensownego komentarza. Dziś też nie mogę, poza stwierdzeniem, że warto było tu przyjechać. Potem pomyślałem, że równie ważną rzeczą jak przyjazd jest wyjazd i lepiej taki szczegół ustalić zawczasu. A nuż okaże się, że ostatni autobus właśnie odchodzi i następny będzie za tydzień.
Poszedłem na placyk pełniący rolę dworca i zacząłem węszyć. Ku mojemu zaskoczeniu w stojącej w pobliżu nieokreślonej budowli mieściła się kasa biletowa. Trzeba było odważyć się i wejść w długi, ciemny korytarz. W kasie za kratą siedziała – pod tym względem Kamczatka nie różni się od reszty świata – kasjerka. Najpierw poinformowała mnie, że autobus jest codziennie, a potem zapytała, co ja tutaj robię.
– Zwiedzam.
– Co tu zwiedzać?
Nie chciałem być niegrzeczny i nie powiedziałem jej, że mówi mi coś, o czym wiem od dobrej godziny. Od słowa do słowa ucięliśmy sobie pogawędkę, że życie jest ciężkie.
– Ale co człowiek może robić? – zafrasowała się kasjerka. – Kto kupi moje mieszkanie, skoro na klatce i tak kilka stoi pustych? Wszyscy jesteśmy zakładnikami tej Kamczatki. Trzeba dożyć do końca, bo nie ma człowiek dokąd pójść. Pan sobie jutro wsiądzie w autobus i w świat. Boże ty mój… – westchnęła z bezbrzeżnym smutkiem, a ja przypomniałem sobie, że te słynne słowa wypowiedział alkoholik Marmieładow w Zbrodni i karze: „a jeżeli nie ma już do kogo, nie ma już dokąd pójść! Przecie koniecznie trzeba, żeby każdy człowiek mógł choć dokądkolwiek pójść. Albowiem bywają takie dnie, kiedy nieodzownie trzeba pójść, choć gdziekolwiek bądź!”.
Pocieszyłem kobiecinę wymyśloną naprędce sentencją.
– Wszędzie jest tak samo.
– E tam – machnęła ręką. – Może i gdzie indziej też jest źle, ale na pewno nie tak jak tutaj.
Potem zmieniła ten smutny temat.
– Zaraz, a może