Co wy wiecie o Rosji. Jacek Matecki
Читать онлайн книгу.wiedziałem, że Ust-Bolszerieck, wbrew swojej nazwie, nie leży nad samym morzem. Ujście rzeki jest trochę dalej. Najpierw trzeba iść drogą siedem kilometrów i dojść do morza. Potem droga skręca pod kątem prostym na południe i po następnych siedmiu kilometrach wzdłuż brzegu dojdzie się do osady o nazwie Oktiabrski, czyli Październikowy. Wypadałoby się tam wybrać. Czternaście kilometrów równa się trzy godziny marszu.
Wracam do kasy i pytam się, czy jeździ tam autobus. Oczywiście, że jeździ. Rano i wieczorem. Ranny już pojechał, a wieczorny mi do niczego niepotrzebny, bo jak wrócę? Zanim dojdę i wrócę, zapadnie noc i zeżrą mnie białe niedźwiedzie. Nie pozostało mi nic innego, jak zrobić jeszcze jedno kółko po Ust-Boleszeriecku. Następnie bungalow i zdrowy sen. Miejmy nadzieję, że dzisiejsza noc też będzie spokojna.
Nazajutrz skoro świt wyruszam. Rezygnuję z autobusu, bo człowieka nie może spotkać nic lepszego niż samotna wędrówka po tundrze. Wychodzę z miasta i tą samą drogą, którą przyjechałem, kieruję się dalej na zachód. Po pierwszym kilometrze teren lekko opada i za pagórkiem dostrzegam wielką łopatę radaru. Chowam aparat do plecaka, by nie podpaść pod artykuł o szpiegostwo.
Pogoda taka sobie. Właściwie nie wiadomo jaka. Niebo szare, bez jednej szparki w jednolitej zasłonie chmur. Przede mną płaska równina porośnięta rzadkimi, rachitycznymi drzewkami, Marcowy śnieg, pomarszczony przez zimowe wiatry, nie jest już biały i puszysty.
Nabrał szarości nieba. Gdyby ktoś odwrócił świat do góry nogami, zamieniając ziemię z niebem, różnica byłaby niewielka. Brnę więc w tej szarości, za przewodnika mając ciemną nitkę drogi. Jest dobrze.
Po półgodzinie w perspektywie przede mną pojawia się ciemny punkt. To musi być samochód, bo szybko rośnie i ciszę zaczyna mącić warkot motoru. Kierowca mnie dostrzega, zwalnia i zatrzymuje się. Wielka terenowa toyota z przyciemnionymi szybami. Ilu ich jest tam w środku i czego chcą? Bzyczy elektryczny silniczek i szyba opada w dół. Jeden facet. Patrzy. A właściwie gapi się.
– Skąd?
Pokazuję za siebie w stronę miasta.
– Dokąd?
Tym razem pokazuje przed siebie.
Faceta widać rozsierdziła moja lakoniczność, bo zadaje pytanie całkiem niepasujące do tego miejsca.
– Po co?
Tuś mi bratku. Skoro pytania zadajesz, to znaczy że reprezentujesz pewien resort albo pewne służby. Odpowiadam więc, żem turysta i idę, ot tak, przed siebie, zwiedzać, oglądać i podziwiać. Gość orientuje się, że ma przed sobą nie normalnego turystę, ale cudzoziemca. Pytania mnożą się: skąd, gdzie się zatrzymałem, na jak długo…
– A wy czemu pytacie?
Facet wyjmuje legitymację i wyćwiczonym ruchem pokazuje tak, żebym nic nie zobaczył. Chowa ją do kieszeni, zastanawia się nad czymś i nagle zmienia ton. Staje się miły. Zupełnie jakby przestawiła się w nim jakaś wajcha.
– I co, podoba się u nas?
– Bardzo.
– No to powodzenia – zamyka szybkę i odjeżdża.
Co on za jeden? Skąd się wziął? Kto go tu przysłał? Smród spalin rozwiał się, a ja poszedłem dalej, mamrocząc sobie cichutko pod nosem toast, który spełnili w dalekim Klondike bohaterowie opowiadania Jacka Londona: „Za zdrowie wędrowca na szlaku. A konną policję pal licho!”. Pokrzepiony toastem szedłem dalej. Drzewa i krzaki zniknęły. Został pusty bezkres tundry. Pięknie się szło… Mój licznik, skalibrowany przez lata włóczęgi, podpowiadał, że niebawem powinienem dotrzeć do brzegu morza i droga skręci w lewo, na południe. I faktycznie, był zakręt pod kątem prostym, tylko morza nie było. Ki diabeł? Nie ma możliwości, abym zabłądził. Mapa, droga i kompas się zgadzają. Skręcać czy iść prosto w poszukiwaniu brzegu? Nie, lepiej trzymać się szlaku. Po jakichś trzystu metrach zauważyłem na poboczu ciemny kształt. Zbliżam się, patrzę… dziób łodzi. Schodzę z drogi, zanurzam się w śnieg i po kilku metrach pod nogami wyczuwam lód. A więc to tak! Tundra niezauważalnie przeszła w morze. Wszystkiemu winna bliźniacza szarość śniegu i nieba. Trzy żywioły: woda, ziemia i powietrze tak się splątały, że nie odróżnisz, który z nich jest który. Co za kraj!
Następne siedem kilometrów za mną. Im bardziej zbliżam się do tajemniczego Oktiabrskiego tym wyraźniej morze odcina się od lądu. Znać, że blisko jest ludzka siedziba, która wyrzuca z siebie wszelkie brudy, psując wodę. W oddali majaczą już jakieś kształty. Dochodzę do ostatniego zasiedlonego punktu na wschodnim wybrzeżu Kamczatki. U wejścia do osady stoi wysoka wieża obserwacyjna, na której widać żołnierza z lornetką przy oczach. Kogo wypatruje? Mnie?
Japońskiej inwazji? Czort jego znajet.
Teraz dopiero widać, że jestem na mierzei. Z jednej strony zamarznięta rzeka Bolsza, która gdzieś dalej wpada do morza. Z drugiej strony Morze Ochockie. Szerokość lądu to najwyżej pięćset metrów. Na tej wstążce zbudowano Oktiabrski. Trzeba go opisać, ale najpierw muszę wziąć głęboki oddech.
À propos nabrania w płuca powietrza, przypomina mi się wizyta w FSB. Tyle że wtedy postąpiłem na odwrót i wstrzymałem oddech. Zostawmy na moment Kamczatkę, bo historia jest warta opowiedzenia. Mogę powiedzieć o sobie, że jestem jedynym Polakiem, który wniósł pod dach rosyjskiej Służby Bezpieczeństwa kaganek oświaty. Na pewno mam w tym zbożnym dziele „kolegów”, którzy również zanoszą do FSB wiedzę, ale mój wyczyn nie nosił znamion przestępstwa z artykułu 130 paragraf 1 polskiego kodeksu karnego, czyli szpiegostwa. Otóż pewna pani z pewnej organizacji zajmującej się badaniami historycznymi tak zwanego okresu represji dowiedziała się, że wracam do Archangielska. Trochę ponad tysiąc kilometrów…
W związku z tym miała prośbę.
– Bo wydaliśmy taki zbiór, indeks właściwie, wszystkich represjonowanych w naszej republice – wskazała palcem dwanaście opasłych tomów, ładnie oprawionych, ze srebrnymi tłoczeniami. – I chodzi o to, że FSB w Archangielsku chciałaby mieć taki zbiór. Jakbyśmy mieli wysłać pocztą, nie wiem, ile by to musiało kosztować.
– Po co im? – wyrwało mi się.
Pani popatrzyła na mnie tak wymownie, że od razu zrozumiałem: ani ona nie wie, ani ja się nie dowiem. Co ja się tych książek natachałem! Owinięte papierem i przewiązane sznurkiem ważyły dobre dwadzieścia kilo. Do tego mój własny wór, torba z zakupami… Dźwigałem, kląłem pod nosem i przysięgałem sobie, że pierwszy i ostatni raz robię FSB jakąś przysługę. Niech sami sobie radzą. Ostatecznie paczka pojawiła się w Archangielsku i, zgodnie z instrukcją, trzeba było zadzwonić po numer – jakkolwiek by to nie brzmiało – kontaktowy. Rozmawiałem oczywiście nie ja. Do tej roli oddelegowałem Rosjankę. Wyłuszczyła sprawę. Ktoś po drugiej stronie wysłuchał i potem spytał, zupełnie nie na temat.
– A wy kto?
– Ja?
– Wy, wy!
Dziewczyna podała imię, otczestwo, nazwisko i zastygliśmy w oczekiwaniu.
Po pięciu minutach milczenia Ktoś odpowiedział.
– Zgadza się. Możecie przynieść.
Co się zgadzało i gdzie mieliśmy przynieść, tego nie powiedział.
Na szczęście każdy w Archangielsku wie, gdzie znajduje się siedziba tajnej policji. W samym centrum miasta, przy głównej ulicy. Wisi nawet stosowna tabliczka. Pojechaliśmy tam nazajutrz. Ja jako tragarz. Wcześniej zdarłem papier i związałem gołe książki sznurkiem, aby wyglądały na to, czym są, a nie na bombę. W duszy obiecałem sobie, że – aby nikt nie posądził mnie o cień zamiaru współpracy z tą instytucją – nie będę w środku oddychał. Zaczerpnąłem potężny haust powietrza