Emancypantki. Bolesław Prus

Читать онлайн книгу.

Emancypantki - Bolesław Prus


Скачать книгу
ażeby dla mnie zesłał ukojenie… Módl się, Helu, za siebie i za mnie… Może Bóg chętniej wysłucha modlitwy dziecka. Zdziwienie panny Heleny rosło. Klęczała na jednym kolanie i oparta o klęcznik, z niepokojem patrzyła na matkę.

      – Czy zawsze jest się usposobionym do modlitwy?… – zapytała nieśmiało. – Po co to, matuchno?… Przecie Bóg i bez pacierza zrozumie nasze intencje, jeżeli… jeżeli je słyszy. I z wolna podniosła się z klęcznika.

      – Boże miłosierny… Boże sprawiedliwy!… – szeptała pani Latter chwytając się za głowę.

      – Co mateczce jest?… Matuchno!…

      – Nieszczęśliwa jestem – mówiła cicho – najnieszczęśliwsza z matek, bo nawet nie nauczyłam was modlić się… Tamten nie wierzy w nic, drwi… ty wątpisz, czy Bóg usłyszy modlitwę, a ja… nawet nie umiem cię przekonać… Zaczyna się dla mnie dzień sądu z wami i ze wszystkim…

      Pochwyciła córkę w objęcia i całowała ją płacząc.

      – Ja chyba zostanę… – rzekła Helenka z rozpaczą w głosie.

      Pani Latter odsunęła ją i otarła oczy.

      Ani mi się waż myśleć o tym!… Jedź, rozerwij się i wracaj doświadczeńsza… O, gdybyście wy znaleźli dla siebie odpowiednie stanowiska, byłabym szczęśliwa, choćby mi przyszło zostać gospodynią na jakiej pensji… Jedźmy… jestem rozdrażniona i mówię, sama nie wiem co.

      – Ależ naturalnie, że matuchna jest rozdrażniona… Ja się tak zlękłam!… A mamie chyba przypomniały się te dawne czasy, kiedy ludzie jadąc z Warszawy do Częstochowy albo nawet do Pruszkowa kupowali nabożeństwo za szczęśliwą podróż. Dziś nie ma ani takich niebezpieczeństw, ani naiwnej wiary… Matuchna sama czuje to doskonale…

      Matka słuchała jej ze spuszczonymi oczyma.

      Wyszły do gabinetu i pani Latter dotknęła dzwonka. W chwilę ukazała się pokojówka Ludwika gotowa do drogi i zapłakana.

      – Pomóż panience ubrać się – rzekła pani Latter. – Czego płaczesz?

      – Bo strasznie jechać tak daleko, proszę pani – odpowiedziała szlochając. – Jeszcze panienki mówiły, że tam gdzieś ziemia się zakrzywia… Gdybym pierwej wiedziała, nie ważyłabym się na taki kraj świata… Tyle się tylko uspakajam, że już jest paszport i że zobaczę Ojca Świętego… W kilka minut obie panie i Ludwika siadły do karety, pożegnane przez pensjonarki, które Helence ofiarowały bukiet z porady panny Żanety i kilkadziesiąt łez z własnego popędu, choć bez dostatecznej przyczyny.

      W drodze pani Latter była milcząca, Helenka upojona. Przejeżdżając przez ulice oświetlone dwoma szeregami latarni i okien sklepowych, patrząc na ruch powozów, dorożek i omnibusów, na gęste łańcuchy przechodniów, których twarzy ani ubiorów nie można było dojrzeć w pomroce, Helenka wyobrażała sobie, że już jest w Wiedniu albo w Paryżu, że już spełniło się jej marzenie tylu lat!

      W pobliżu dworca kolei i na dworcu tłok powozów był tak wielki, że kareta parę razy stawała. Nareszcie stanęła u podjazdu i panie wysiadły, a raczej utonęły w ciemnej fali tłumu, który kipiał u drzwi przysionka. Pani Latter była zakłopotana jak osoba, która rzadko widuje ciżbę; ale zachwyt Helenki wzrastał. Wszystko jej się podobało: zmarznięci dorożkarze, spoceni tragarze, obładowani futrami podróżni. Przypatrywała im się z ciekawością, odróżniając między nimi tych, co rwali się naprzód i tych, którzy oglądali się za siebie i nareszcie takich, którym było wszystko jedno, gdzie są: na dworcu czy w domu. Jakże ją bawił zgiełk, tłok, potrącanie – po tej ciszy i porządku, wśród którego dotychczas upływało jej życie. "Oto jest świat!… Tego mi potrzeba!" – myślała.

      Kamerdyner Solskiego zabiegł im drogę i wprowadził do sali pierwszej klasy. Trafiły na moment, kiedy Ada i pan Solski sadowili na kanapie swoją ciotkę od stóp do głów zawiniętą w aksamity i futra, spod których prawie nie było widać osoby, tylko słychać urywane francuskie zdania wyrażające obawę, czy noc nie będzie zanadto zimna, czy można spać w wagonie i wiele innych w tym rodzaju.

      Pani Latter usiadła obok starej damy, a Helenka ledwie miała czas przywitać się z nią, gdyż została otoczona przez gromadkę osób, które chciały ją pożegnać. Pierwszy przysunął się profesor Romanowicz, piękny brunet. Podał Helence bukiet róż i melancholijnie patrząc w oczy rzekł półgłosem:

      – I cóż, panno Heleno?…

      – I już!… odpowiedziała, śmiejąc się, zarumieniona Helenka.

      – Jeżeli tak… – zaczął, ale musiał ustąpić panu Kazimierzowi Norskiemu, który wręczywszy bukiet Adzie podał siostrze pudełko cukierków mówiąc:

      – Nie żegnam się z tobą, tylko do widzenia, najdalej za miesiąc.

      – Do widzenia za miesiąc? – powtórzyła zdziwiona Helenka. – Przecie ty jedziesz do Berlina, nie do Rzymu…

      – Berlin, Rzym, Paryż, to wszystko leży pod jednym dachem, kiedy się raz wyjedzie za granicę…

      I cofnął się przed panną Solską, która po cichu spytała Helenkę, czy nie jest za lekko ubrana i rumieniąc się szepnęła, że pan Kazimierz jej, Adzie, dał prześliczny bukiet.

      Rozległ się pierwszy dzwonek, na peron zaczęli tłoczyć się pasażerowie drugiej klasy, a i w pierwszej otworzono drzwi. Helenka odciągnęła Madzię na bok.

      – Wiesz – mówiła prędko – przed chwilą miałam scenę z mamą… istny wyjątek z dramatu!…

      Kazała mi klęknąć i modlić się, słyszałaś?

      – Przecież modlimy się co dzień nawet przed pójściem do łóżka, a nie dopiero przed taką podróżą – odparła Madzia.

      – Ach, ty i pensjonarki, wielka rzecz!… Ale nie o to chodzi… Mama wydała mi się bardzo rozstrojona, więc proszę cię, uważaj na nią i napisz mi, gdyby…

      – Helu! – zawołała pani Latter.

      Wszyscy zaczęli się żegnać. Pan Solski, ubrany tym razem w palto, podał bukiet Helenie, na którą gniewnie i melancholijnie spoglądał pan Romanowicz gładząc czarne wąsy. Ada rzuciła się na szyję Madzi, pan Kazimierz zajął się odtransportowaniem do wagonu aksamitnej ciotki. Ścisk, ruch, zgiełk powiększył się i Madzia ocierając łzy za Adą znalazła się na szarym końcu obok pana Romanowicza.

      – Już rozumiem – rzekł piękny profesor – dlaczego panna Helena bagatelizuje dawnych adoratorów. Ma Solskiego…

      – Co też pan mówi! – oburzyła się Madzia.

      – Czyliż nie widzi pani jego bukietu i jej spojrzeń?… Sapristi! takiego bukietu jeszcze nie było na naszej kolei…

      – Zazdrość mówi przez pana.

      – Nie zazdrość – odparł z gniewem – ale znajomość kobiet w ogóle, a panny Heleny w szczególności. To mnie tylko pociesza, że jak ja dziś zbladłem przy panu Solskim, tak on zblaknie przy jakim zagranicznym magnacie albo…

      Pociąg ruszył. Do Madzi zbliżyła się pani Latter i ciężko oparła się na jej ręku. Solski pożegnał obie panie z wielkim szacunkiem, a w chwilę po nim pan Kazimierz.

      – Nie odwieziesz mnie, Kaziu? – zapytała matka.

      – Jeżeli mateczka każe… Choć umówiłem się z hrabią…

      – Umówiłeś się, to idź – szepnęła, mocniej opierając się na ramieniu Madzi.

      Pan Romanowicz, który patrzył na nią z boku, ukłonił się grzecznie, ale z daleka i odchodząc westchnął. W duszy Madzi powstała wątpliwość, za czym on wzdycha: za Heleną czy


Скачать книгу