Czarodzieje. Lev Grossman

Читать онлайн книгу.

Czarodzieje - Lev  Grossman


Скачать книгу
nogi. Mówiła każdemu, kto chciał słuchać, że stąd właśnie pochodzi jej moc i że gdyby zgodziła się na operację, nie mogłaby już uprawiać magii. Nikt nie wiedział, czy to prawda.

      Wyszli z Labiryntu na skraj trawnika. Zatrzymali się. Źle zrobiłem, pomyślał Quentin. Żadne z nich nie wiedziało, dokąd iść ani po co. Gretchen i Surendra ledwie się znali. Przez kilka minut rozmawiali o niczym – plotki, egzaminy, nauczyciele – ale Surendra nie chwytał drugorocznych aluzji, a ilekroć się zorientował, że tak się stało, jeszcze bardziej pochmurniał. Popołudnie zakołysało się na swej osi. Quentin podniósł mokry kamień i rzucił go, jak najdalej potrafił. Kamień potoczył się bezgłośnie po trawie. Wilgoć sprawiła, że marzły mu strasznie dłonie bez rękawiczek.

      – Chodźmy tędy! – powiedziała wreszcie Gretchen i ruszyła przez Morze rozkołysanym krokiem, który mimo swej dziwaczności okazał się całkiem efektywny. Quentin nie wiedział, czy powinien się roześmiać czy nie. Szli potem wąską żwirowaną ścieżką przez rzadką kurtynę pozbawionych liści drzew, aż znaleźli się na małej polance przy zewnętrznej granicy terenu szkoły.

      Quentin zawędrował tu kiedyś. Widział już wcześniej tę dziwaczną szachownicę rodem z Alicji w Krainie Czarów, otoczoną szerokim marginesem trawnika. Kwadraty miały boki o długości mniej więcej metra – szachownica była dłuższa niż szersza – a zrobiono je z różnych materiałów: z wody, kamienia, piasku, trawy, dwa zaś ze srebrzystego metalu.

      Trawiaste kwadraty starannie skoszono, zaczynały się zielenić. Wodne wyglądały jak ciemne połyskliwe stawy, odbijające smagane wiatrem niebieskie niebo.

      – Co to za miejsce? – spytał.

      – Jak to: co to za miejsce? – zdziwił się Surendra.

      – Chcesz zagrać? – Gretchen obeszła szachownicę. W jej połowie stało wysokie, pomalowane na biało drewniane krzesło, przypominające siedzisko ratownika albo sędziego na meczach tenisa.

      – Więc to jest gra?

      Surendra popatrzył na niego zmrużonymi oczami.

      – Czasami cię, kurna, nie kumam – powiedział. Wreszcie zaczynało mu świtać, że wie coś, o czym Quentin nie ma pojęcia. Gretchen rzuciła mu znaczące porozumiewawcze spojrzenie. Należała do ludzi natychmiast spoufalających się z osobami, które ledwie znają.

      – To szachownica do weltersów – oznajmiła łaskawie.

      Quentin wiedział, że zostanie dobity pogardą.

      – Czyli to gra.

      – Och, to o wiele więcej niż gra – zapewniła Gretchen.

      – To namiętność – uściślił Surendra.

      – Styl życia.

      – Stan umysłu.

      – Objaśnię ci reguły, jeśli masz jakieś dziesięć lat czasu. – Gretchen pochuchała w dłonie. – Generalnie chodzi o to, że jeden zespół staje po jednej stronie, a drugi po drugiej i próbują zajmować kwadraty.

      – W jaki sposób?

      Gretchen poruszyła palcami w powietrzu.

      – Za pomocą maaaagii!

      – A gdzie miotły? – Quentin nie do końca żartował.

      – Nie ma mioteł. Weltersy przypominają raczej szachy. Wymyślono je jakieś pięćdziesiąt milionów lat temu. Zapewne początkowo służyły jako pomoc naukowa, ale niektórzy mówią, że to alternatywa dla pojedynków. Studenci zabijali się nawzajem, więc żeby tego nie robić, musieli grać w weltersy.

      – To były czasy!…

      Surendra spróbował z miejsca przeskoczyć kwadrat wody, lecz poślizgnął się i wpadł w niego jednym obcasem.

      – Kurwa! – Spojrzał w lodowatoniebieskie niebo. – Nienawidzę weltersów!

      Z zimowego wiązu poderwała się wrona. Słońce zachodziło za drzewami w zamarzniętym wirze różowych chmur.

      Surendra zszedł z szachownicy, machając rękami.

      – Nie czuję palców. Wracajmy.

      Ruszyli ścieżką w kierunku Morza, nie rozmawiając, tylko chuchając w dłonie i rozcierając je. Kiedy słońce całkiem zaszło, zrobiło się jeszcze zimniej. Drzewa wznosiły się czernią na tle nieba. Musieli się pospieszyć, żeby zdążyć się przebrać do kolacji. Quentina ogarnęło silne uczucie późnopopołudniowego bezsensu. Skraj lasu patrolowało stado dzikich indyków, wyprostowanych i czujnych. Wyglądały dziwnie jaszczurkowato i złośliwie, jak stado welociraptorów.

      Kiedy szli przez trawnik, Quentin nagle się zorientował, że jest przepytywany na temat Eliota.

      – Naprawdę przyjaźnisz się z tym facetem? – spytał Surendra.

      – Właśnie, jak go poznałeś?

      – Nie znam go. Trzyma ze swoją paczką. – W głębi duszy Quentin był dumny, że łączono go z Eliotem, choć tak naprawdę ledwie ze sobą rozmawiali.

      – Tak, wiem – mruknął Surendra. – Fizyczni Goście. Co za banda nieudaczników.

      – Co za Fizyczni Goście?

      – No wiesz, ta ich klika. Janet Way i ten gruby, Josh Hoberman. Wszyscy specjalizują się w magii fizycznej.

      W Labiryncie ich białe oddechy odcinały się ostro od ciemnych żywopłotów. Surendra wyjaśnił, że na trzecim roku studenci wybierają określony rodzaj magii, w którym będą się specjalizować, czy raczej wybierają go dla nich nauczyciele. Wszyscy dzieleni są na grupy w zależności od specjalizacji.

      – Nie ma to większego znaczenia, tyle że specjalizacja wpływa na życie towarzyskie. No wiesz, ludzie trzymają się własnej grupy. Fizyczni zdarzają się podobno najrzadziej. Są pod tym względem trochę snobistyczni. Zresztą wiesz o Eliocie.

      Gretchen uniosła brwi i łypnęła pożądliwie. Miała nos czerwony od mrozu. Dotarli do tarasu, a różowy zachód słońca rozsmarował się anamorficznie na wypaczonych szybach przeszklonych drzwi.

      – Nie, chyba nie wiem – powiedział Quentin sztywno. – Może mi powiecie?

      – O Boże! – Gretchen w ekstazie położyła rękę na ramieniu Surendry. – Założę się, jest jednym z Eliotowych…

      W tym momencie przeszklone drzwi stanęły otworem i wyszedł z nich Penny. Szedł szybko w ich stronę na sztywnych nogach, z koszulą wywleczoną ze spodni, bez marynarki. Z mroku wyłoniła się jego blada okrągła twarz. Była pusta i nieruchoma w przeciwieństwie do jego kroków, hiperożywionych szaloną energią. Kiedy znalazł się przy nich, zrobił jeden dodatkowy krok, wziął zamach i walnął Quentina pięścią w twarz.

      O bójkach w zasadzie się nie słyszało w Brakebills. Studenci plotkowali i sabotowali cudze eksperymenty na pezetach, natomiast przemoc fizyczna zdarzała się niezwykle rzadko. W Brooklynie Quentin widywał bójki, nie należał jednak do gości, którzy się w nie mieszają. Nie miał rodzeństwa. Nikt mu solidnie nie przyłożył, odkąd skończył podstawówkę.

      Przez moment widział pięść Penny’ego w zbliżeniu, ogromną niczym kometa mijająca zbyt blisko Ziemię, a potem w prawym oku błysnął mu flesz. To był cios kontaktowy, zmusił go do odwrócenia się i nakrycia dłonią trafionego miejsca w uniwersalnym geście „właśnie dostałem w mordę”. Nadal próbował zrozumieć, co się stało, kiedy Penny znów go walnął. Tym razem Quentin uchylił się na tyle skutecznie, że oberwał tylko w ucho.

      – Au! – wrzasnął, cofając


Скачать книгу