Czarodzieje. Lev Grossman

Читать онлайн книгу.

Czarodzieje - Lev  Grossman


Скачать книгу
łączono je akurat w takiej kolejności. Wyszeptała coś, czego nie dosłyszał.

      – A teraz zrób tak. – Uniosła ręce nad głowę.

      Kiedy wykonała ten gest, nic się nie stało. Natomiast kiedy wykonał go Quentin, z czubków jego palców trysnęły grube strumienie białych iskier. Zaskakujące uczucie – jakby tkwiły w nim przez całe życie, tylko czekając, aż pomacha rękami we właściwy sposób. W panującej ciemności odbijały się wesoło od sufitu i opadały powoli wokół niego, podskakując kilka razy, kiedy uderzały w podłogę, i wreszcie gasnąc. Dłonie miał ciepłe, mrowiły mu palce.

      Ulga była wręcz niewiarygodna. Zrobił to jeszcze raz i z palców wytrysnęło kilka iskier, tym razem słabszych. Patrzył, jak opadają wokół niego. Za trzecim razem pojawiła się tylko jedna iskra.

      – Co to znaczy? – spytał.

      – Nie mam pojęcia – odparła profesor Sunderland. – Zarejestruję cię jako Niezdecydowanego. Spróbujemy w przyszłym roku.

      – W przyszłym roku? – Quentin patrzył z rosnącym rozczarowaniem, jak profesor Sunderland zeskakuje ze stołu i otwiera okiennice, okno za oknem. Zmrużył oczy, kiedy do pokoju wpadło światło. – Jak to? A co mam robić do tego czasu?

      – Czekać – odparła. – To się zdarza. Ludzie przywiązują zbyt wielkie znaczenie do tych rzeczy. Bądź tak dobry i przyślij następną osobę, dobrze? Już mamy opóźnienie, a jest dopiero południe.

      Lato ciągnęło się w nieskończoność. Oczywiście na świecie wokół Brakebills panowała już jesień. Brooklyn, gdzie Quentin wrócił na wakacje, był zimny i szary, na ulicach leżało pełno mokrych brązowych liści i nasion miłorzębu, które pachniały jak wymiociny.

      Krążył po domu jak duch – musiał czynić specjalne wysiłki, żeby rodzice go zauważali. Zawsze wydawali się lekko zaskoczeni, kiedy ich syn-zjawa domagał się uwagi. James i Julia poszli do college’u, więc chodził na samotne długie spacery. Przesiadywał nad rozgałęzionym kanciastym kanałem Gowanus, o wodzie zielonej od zanieczyszczeń. Grał w kosza na opuszczonych boiskach, gdzie w koszach brakowało siatki, a w rogach stały kałuże. Jesienny chłód nadawał im martwy, nieruchomy wygląd. Jego świat nie znajdował się tutaj, znajdował się gdzie indziej. Wymieniał pozbawione entuzjazmu e-maile z przyjaciółmi z Brakebills – Alice, Eliotem, Surendrą, Gretchen – i przeglądał obojętnie lekturę wakacyjną, osiemnastowieczną Historię magii, która z zewnątrz wydawała się całkiem cienka, ale okazało się, że dzięki jakiemuś subtelnemu bibliograficznemu zaklęciu liczy aż 1832 strony.

      W listopadzie otrzymał kremową kopertę; pojawiła się znienacka w Historii magii, umieszczona tam przez niewidzialne dłonie. Zawierała sztywną drukowaną kartkę z eleganckim drzeworytem herbu Brakebills i zapraszała go do powrotu do szkoły o szóstej wieczorem wąską nieużywaną alejką koło Pierwszego Kościoła Luterańskiego, dziesięć przecznic od domu.

      Posłusznie zjawił się we wskazanym miejscu o wyznaczonej porze. Pod koniec jesieni słońce zachodziło już o wpół do piątej, tego dnia było jednak niemal ciepło. Stojąc w wejściu do zaułka i rozglądając się na wszelki wypadek za kościelnym, który mógłby uznać, że Quentin chce coś zwędzić – albo jeszcze gorzej, zaproponować mu przewodnictwo duchowe – słyszał samochody przejeżdżające ulicą za jego plecami. Nigdy jeszcze nie czuł się tak zupełnie pewien, że ma przywidzenia, że Brooklyn to jedyna rzeczywistość, jaka istnieje, i że wszystko, co przydarzyło mu się w tym roku, to jedynie halucynacja, dowód na to, że nuda realnego świata wreszcie i nieodwołalnie doprowadziła go do utraty zmysłów. Zaułek okazał się tak wąski, że w zasadzie musiał iść bokiem, a dwa wypchane worki otrzymane w Brakebills – ciemnogranatowe z ciemnobrązowym brzegiem, czyli w barwach szkoły – szorowały o wilgotne ściany domów po obu stronach. Quentin miał całkowitą pewność, że za trzydzieści sekund stanie przed murem zamykającym zaułek.

      Ale wtedy poczuł, jak ogarnia go ciepłe, słodkie letnie powietrze, któremu towarzyszy granie świerszczy, i zobaczył przed sobą zieloną przestrzeń Morza. Choć worki mu ciążyły, puścił się biegiem.

      A dziś był pierwszy dzień nowego semestru. Quentin i Alice piekli się na niewiarygodnie gorącej łące przed białym wiktoriańskim bungalowem, gdzie studenci specjalizujący się w magii fizycznej spotykali się we wtorki po południu na cotygodniowe seminaria.

      Podczas testu okazało się, że specjalizacja Alice jest niezwykle techniczna i wiąże się z manipulowaniem światłem – nazwała ją fosforamancją – co umieszczało ją w kręgu magii fizycznej. Quentin przyszedł z nią, ponieważ Fizyczni liczyli najmniej członków i najmniej nowicjuszy, więc wydawali się najlepszym miejscem na przeczekanie, póki nie będzie miał własnej specjalizacji. Pierwszy semestr zaczynał się o 12.30. Quentin i Alice przyszli wcześniej, teraz natomiast dochodziła piąta. Tkwili tu całe pieprzone popołudnie. Byli zgrzani i zmęczeni, i spragnieni, i źli, lecz żadne nie chciało się poddać i wrócić do Domu. Jeśli mieli być Fizycznymi Gośćmi, najwyraźniej musieli tego dowieść tutaj, przed tymi drzwiami.

      Usiedli pod wielkim rozłożystym bukiem, chłodno obojętnym na ich niedole. Oparli się o pień. Między nimi tkwił gruby szary korzeń.

      – Co chcesz zrobić? – spytał Quentin bez entuzjazmu. W powietrzu unosiły się maleńkie drobinki pyłku.

      – Nie wiem. – Alice znowu kichnęła. – A ty co chcesz zrobić?

      Quentin wyrywał źdźbła trawy. Z wnętrza domku dobiegł ich cichy wybuch śmiechu. Jeśli istniało jakieś hasło, nie znaleźli go. Poświęcili godzinę na szukanie ukrytych wskazówek – obejrzeli drzwi w każdym widmie optycznym, jakie im przyszło do głowy, widzialnym i niewidzialnym, od podczerwieni po gammę. Próbowali zdrapywać farbę, żeby zobaczyć, co jest pod spodem, ale nie chciała schodzić. Alice spróbowała na wielkim sęku zaawansowanych zaklęć grafologicznych, lecz sęk patrzył na nich bez wyrazu. Wysyłali do zamka prądy wirującej energii, dźwięcząc zapadką, nie zdołali go jednak otworzyć. Wspólnie zebrali się na odwagę i stworzyli rodzaj iluzorycznej siekiery – było to otwarte naruszenie wszelkich znanych im zasad – nawet ona jednak nie zdołała choćby zadrapać drzwi. Przez chwilę Alice nawet sądziła, że same drzwi są iluzją, że wcale nie istnieją, tyle że sprawiały wrażenie prawdziwych nawet gdy je pomacać, a żadne z nich nie znało zaklęcia, którym można by je usunąć.

      – Słuchaj – powiedział Quentin. – To jakaś pieprzona chatka Jasia i Małgosi. Sądziłem, że Fizyczni Goście są spoko.

      – Kolacja jest za godzinę – stwierdziła Alice.

      – Odpuszczę sobie.

      – Dziś jest jagnięcina w rozmarynie. I ziemniaki au dauphin. – Doskonała pamięć Alice przywoływała czasami dziwaczne szczegóły.

      – Może powinniśmy zorganizować własne seminarium. Tutaj.

      Parsknęła.

      – Jasne, pokażemy im.

      Buk stał na skraju świeżo skoszonej łąki. Leżały na niej wielkie cynamonowe bele siana. Rzucały długie cienie.

      – To kim ty jesteś? Fotomantem?

      – Fosforamantem.

      – Co potrafisz robić?

      – Jeszcze nie jestem pewna. Ćwiczyłam latem parę rzeczy. Skupiałam światło, odbijałam je, zaginałam. Jeśli zagniesz wokół czegoś światło, to coś robi się niewidzialne. Najpierw chcę zrozumieć teorię.

      Конец ознакомительного


Скачать книгу