Czarodzieje. Lev Grossman
Читать онлайн книгу.Quentinie… – urwał, zastanawiał się chwilę. – Musisz się nauczyć lepiej nad sobą panować. Nie chcę dalszych kłopotów.
Drzwi zamknęły się za nim. Quentin wypuścił powietrze z płuc. Przymknął oczy. Pokój zerwał się z cum i zaczął dryfować prosto na morze. Zastanawiał się, choć bez specjalnego zainteresowania, czy Penny kocha się w Alice.
– Wow – powiedział Penny najwyraźniej niezrażony tym, że następne półtora miesiąca spędzi w pomywalni. Mówił jak dzieciak. – No naprawdę wow. Słyszałeś, co powiedział? O magii, która cię pożera? Nie wiedziałem o tym. A ty wiedziałeś?
– Penny – odezwał się Quentin. – Po pierwsze, masz idiotyczną fryzurę. A po drugie, nie wiem, jak jest tam, skąd pochodzisz, ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś, przez co mogę stąd wylecieć, nie tylko złamię ci nos. Ja cię, kurwa, zabiję.
Fizyczni Goście
Sześć miesięcy później, we wrześniu, Quentin i Alice spędzili pierwszy dzień trzeciego roku, siedząc przed małym kwadratowym wiktoriańskim domkiem mniej więcej kilometr od głównego budynku Brakebills. Był to przykład prawdziwego szaleństwa architektonicznego, miniatura Domu, biała z szarym dachem i licznymi szczytami. Swego czasu mogły się tu znajdować pokoje służby albo może służył jako domek dla gości. Albo duża szopa ogrodowa.
Na dachu umieszczono metalowy wiatrowskaz w kształcie świni; zawsze wskazywał inny kierunek niż ten, z którego wiał wiatr. Quentin niczego nie widział przez okna, choć miał wrażenie, że słyszy dobiegające ze środka urywki rozmów. Domek stał na skraju wielkiej łąki.
Minęło południe. Niebo było błękitne, a wczesnojesienne słońce stało jeszcze wysoko. Powietrze trwało zupełnie nieruchome, panowała cisza. W wysokiej trawie Quentin widział zardzewiałą kosiarkę.
– To bzdura. Zapukaj jeszcze raz.
– Sam zapukaj – powiedziała Alice. Kichnęła gwałtownie. – Pukałam przez dwadzieścia… przez dwadzieścia…
Znów kichnęła. Miała alergię na pyłki.
– Na zdrowie.
– Przez dwadzieścia minut. Dziękuję. – Wysiąkała nos. – Są w środku, po prostu nie chcą otworzyć. Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić.
Quentin zastanawiał się przez chwilę.
– Nie wiem – powiedział. – Może to próba.
W czerwcu, tuż po egzaminach końcowych, cała dwudziestka drugorocznych wezwana została pojedynczo do sali praktycznych zastosowań, żeby otrzymać przydział specjalizacji. Sesje wyznaczono w odstępach dwugodzinnych, choć czasami zabierało to więcej czasu: cały proces trwał trzy dni. Panowała atmosfera jak w cyrku. Większość studentów, podobnie jak zapewne nauczyciele, miała ambiwalentny stosunek do całej idei specjalizacji, tworzyła bowiem niepotrzebne podziały towarzyskie, teoria, na jakiej się opierała, była słaba, a wszyscy i tak uczyli się mniej więcej tego samego, więc jaki to miało sens? Ale tradycja wymagała, by każdy student się specjalizował, więc każdy student otrzymywał specjalizację. Alice nazwała to magiczną bar micwą.
Sala do pezetów została z tej okazji przemeblowana. Wszystkie szafki stały otworem, a na wszystkich blatach rozłożono stare instrumenty z drewna i srebra, i trawionego mosiądzu, i dmuchanego szkła: zaciskacze i kolby, i zlewki, i tajemnicze mechanizmy, i wagi, i szkła powiększające, i zakurzone szklane kule pełne rozchybotanej rtęci oraz innych, trudniejszych do zidentyfikowania substancji. Brakebills było mocno uzależnione od technologii ery wiktoriańskiej. Nie chodziło tu o przywiązanie, a przynajmniej nie do końca; elektronika, jak wyjaśniono Quentinowi, zachowuje się nieprzewidywalnie w obliczu magii.
Całym cyrkiem kierowała profesor Sunderland. Quentin unikał jej z całych sił od czasu tego koszmarnego okresu, kiedy udzielała mu korepetycji w pierwszym semestrze. Na szczęście zadurzenie zmieniło się w swoje słabe, choć nadal żałosne echo. Już niemal mógł na nią patrzeć i nie marzyć o zanurzeniu rąk w jej włosach.
– Za moment do ciebie przyjdę! – oznajmiła wesoło, zajęta przepakowywaniem zestawu kunsztownych srebrnych narzędzi w wyściełanej aksamitem walizeczce. – Zaczynamy? – Zatrzasnęła walizeczkę i zamknęła na zamek. – Wszyscy w Brakebills mają magiczne uzdolnienia, objawiają się jednak indywidualne różnice, bo niektórzy wolą określone odmiany magii. – Wygłaszała tę przemowę do każdego, jak stewardesa tłumacząca pasażerom procedury bezpieczeństwa. – To bardzo osobista sprawa. Ma związek z tym, gdzie się urodziłeś i jaka była wtedy kwadra księżyca i pogoda, i jaką osobą jesteś oraz z pewnymi czynnikami technicznymi, w które nie warto wnikać. Istnieje ponad dwieście takich czynników, a profesor March z radością przedstawi ci je wszystkie. To jego specjalność. Mam wrażenie, że specjalizacje to jego specjalizacja.
– A jaka jest pani specjalizacja?
– Jest związana z metalurgią. Masz inne osobiste pytania?
– Tak. Dlaczego musimy przechodzić przez te testy? Nie możecie określić mojej specjalizacji na podstawie daty mojego urodzenia i tego wszystkiego, o czym pani mówiła?
– Moglibyśmy. W teorii. W praktyce takie postępowanie to bzdura niewarta zachodu. – Uśmiechnęła się, zgarnęła włosy, zwinęła je i upięła za pomocą spinki. Ostry odprysk dawnego pragnienia dziabnął Quentina w serce. – Dużo łatwiej podejść do tego indukcyjnie, z zewnątrz.
Umieściła w jego dłoniach po jednym skarabeuszu z brązu i poprosiła, żeby wyrecytował alfabet, najpierw grecki, potem hebrajski. Sama w tym czasie przyglądała mu się przez instrument, który wyglądał jak składany teleskop. Quentin czuł, że metalowe chrząszcze skrzą się i wibrują pod wpływem starych zaklęć. Okropnie się bał, że ich małe nóżki nagle zaczną się ruszać. Od czasu do czasu profesor Sunderland przerywała obserwację i kazała mu powtórzyć literę, a sama regulowała instrument za pomocą sterczących na wszystkie strony pokręteł.
– Mmm – mówiła. – Uhmmm.
Przyniosła małe bonsai z jodły i kazała mu na niego patrzeć pod różnymi kątami i obserwować, jak porusza igłami pod wpływem wiatru, którego nie było. Potem zabrała drzewko i odbyła z nim poufną rozmowę.
– No cóż, nie jesteś Zielarzem – stwierdziła.
Przez następną godzinę zbadała go na dwadzieścia różnych sposobów, a on zrozumiał cel zaledwie kilku. Przepowiedział podstawowe zaklęcia z pierwszego roku, podczas gdy profesor Sunderland obserwowała go i mierzyła efektywność jego magii za pomocą różnych instrumentów. Kazała mu czytać zaklęcia przy dużym mosiężnym zegarze o siedmiu wskazówkach, z których jedna z niepokojącą szybkością okrążała tarczę do tyłu. Wzdychała ciężko. Kilka razy ściągała z najwyższych półek zniszczone, okropnie ciężkie tomy i sprawdzała w nich coś przez długie, wprawiające go w zakłopotanie chwile.
– Jesteś interesującym przypadkiem – powiedziała.
Naprawdę nie ma końca upokorzeniom, jakie niesie ze sobą życie, pomyślał Quentin.
Sortował perłowe guziki różnych rozmiarów i kolorów na osobne kupki, a profesor Sunderland obserwowała jego odbicie w srebrnym lustrze. Poprosiła go, żeby się zdrzemnął, chciała bowiem obejrzeć jego sny, ale nie mógł zasnąć, więc uśpiła go jednym łykiem miętowego musującego naparu.
Najwyraźniej jego sny też nie powiedziały jej niczego nowego. Przyglądała mu się przez długą chwilę z rękami na biodrach.
– Zrobimy eksperyment – oświadczyła wreszcie z wymuszonym