Blask. Marek Stelar

Читать онлайн книгу.

Blask - Marek Stelar


Скачать книгу
hasis>Anna Seweryn

      Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

      Grzegorz Bociek

      Korekta

      Urszula Bańcerek

      Fotografia na okładce

      © Photo12/Collection Bernard Crochet | Alamy Stock Photo

      Wydanie I, Chorzów 2019

      Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

      41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

      tel. 600 472 609

      [email protected]

      www.videograf.pl

      Dystrybucja: DICTUM Sp. z o.o.

      01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

      tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

      [email protected]

      www.dictum.pl

      © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018

      tekst © Marek Stelar

      ISBN 978-83-7835-726-1

      Dwie rzeczy popychają ludzi do działania – interes i strach.

Napoleon Bonaparte

      Prolog

      Zamość, 31 października 1944

      Wiktor Krugły przechodził właśnie obok koszar. Zmierzał ulicą Lubelską w kierunku Sitańca. Był przemoczony, głodny i zmęczony; zimny deszcz siąpił od kilku godzin, a wilgoć, której pomagał przenikliwy wiatr, wciskała się pod ubranie lodowatymi, maleńkimi jak ząbki kociaka szpilkami. Woda spływała z nasiąkniętych nogawek za cholewy butów. Przedmieście było o tej porze ciemne i wyludnione. Zresztą było takie niemal o każdej porze. Szeroki trakt jednej z najstarszych zamojskich dróg prowadził Krugłego do domu przy ulicy Szwedzkiej, gdzie czekała go siostra Marylka z późną kolacją. Jej mały Witek pewnie dawno już zasnął, nie czekając na wuja.

      Wiktor wciąż próbował dostosować się do nowych realiów. Żyć normalnie. Od wyzwolenia Zamościa minęło już parę miesięcy, jego oddział rozwiązano z końcem lipca, ale ledwie kilka dni temu padł rozkaz zakończenia „Burzy”. Wracała normalność, która normalnością nie była. Wracała powoli. Front przeszedł i parł dalej na zachód, ale chaos, który po jego przejściu nastał, wciąż sprawiał, że niczego nie można było być pewnym. Absolutnie niczego.

      Czarne myśli prysły, kiedy gdzieś przed nim, w ciemności, zamajaczył zarys ludzkiej sylwetki. Odruchowo spiął wszystkie mięśnie. Nie miał przy sobie broni. Nie mógł wtedy, w lesie, przewidzieć, czy to błąd, czy wręcz głupota; czy będzie żałował, że jej nie wziął, czy wręcz przeciwnie – przyjdzie chwila, że będzie dziękował Bogu za decyzję o zostawieniu jej w kryjówce. Ale w tej chwili rezultat tamtej bitwy z własnymi myślami był taki, że był bezbronny. Mimo to dalej szedł przed siebie pewnym krokiem. Tamten zastąpił mu w końcu drogę. Ognik papierosa rozjarzył się mocniej i w pomarańczowej poświacie żaru Krugły ujrzał jego twarz.

      Znał tego człowieka. Nazywał się Władysław Bolesławiec. W dzieciństwie mieszkał dwie ulice dalej, a właściwie bliżej, bo do granic miasta było stąd ledwie o rzut kamieniem. Chodzili do tego samego gimnazjum, Zamoyskiego, Władek był dwie klasy wyżej. Krugły już wtedy słyszał, że ma niezdrowe skłonności; potem to się potwierdziło, bo osobiście przyłapał go w toalecie z innym chłopakiem ze swojej klasy, kiedy Bolesławiec był już w liceum. Nigdy nikomu o tym nie powiedział, ale od tamtej pory za każdym razem, kiedy mijali się na szkolnym korytarzu albo na ulicy, już za okupacji, on patrzył na niego nienawistnie. Spotkali się w zeszłym roku, na akcji, którą przeprowadzali wspólnie z oddziałem Batalionów Chłopskich. Nie zamienili wtedy słowa. Po rozbiciu niemieckiego taboru na drodze koło Frampola podzielili zdobytą broń i oba oddziały rozeszły się, każdy w swoją stronę. Słyszał od Marylki, że Władek przystąpił do czerwonych i służył w Resorcie Bezpieczeństwa Publicznego. Teraz miał szansę te informacje zweryfikować, chociaż tak naprawdę mało go to obchodziło. Byli sobie obcy. Krugły nie miał nawet pojęcia, czy Bolesławiec wie, jak Wiktor ma na imię.

      – Stać! – To słowo nie było prośbą, tylko komendą, rozkazem, rzuconym takim tonem, żeby nie było wątpliwości, co stanie się w razie jego niewykonania.

      Krugły stanął, i tak nie miał wyjścia. Był jakiś metr od tamtego, oddzielony wilgotną mgiełką. Płaszcz i kapelusz Bolesławca były równie mokre, jak ubranie Krugłego, a więc musiał tu stać już od jakiegoś czasu. Krugły nie widział ani samochodu, ani roweru, zresztą prawie nic nie widział. Nie miał też pojęcia, czy ich spotkanie było wynikiem przypadku czy elementem jakiegoś planu. Rozmazana plama twarzy Bolesławca, spowita pomarańczową poświatą żaru papierosa, który jakimś cudem nie zgasł na deszczu, była chyba jedynym, co wyraźnie można było dostrzec w ciemności. I wtedy znienacka wyszedł księżyc. W szczelnej pokrywie chmur pojawiła się wolna przestrzeń, wypełniona najpierw jego blaskiem, a potem pojawił się on – księżyc w pełni, w całej krasie, wyłuskujący zimnym światłem szczegóły otoczenia. Przerwa nie była duża, wiatr wciąż przesuwał zasłonę chmur, było więc jasne, że za chwilę, może dwie, ciemność znów spowinie świat.

      Krugły rozejrzał się, usiłując zobaczyć i zapamiętać jak najwięcej, a przez myśl błyskawicznie przeleciały rady dawane przez porucznika na samym początku jego służby w konspiracji: zawsze miej zabezpieczoną drogę odwrotu. Nawet jeśli odwrót ma być paniczną ucieczką. A może właśnie szczególnie wtedy…

      Bolesławiec stał zgarbiony, z kapeluszem głęboko nasuniętym na oczy. Chwiał się lekko. Jedna ręka tkwiła w kieszeni płaszcza: była zaciśnięta w pięść, wypychała materiał tak mocno, że niemal pękał. W drugiej trzymał pistolet, niemieckiego lugera, parabellum. Światło księżyca przez chwilę zajaśniało matową plamą na oksydowanej lufie pistoletu, a Krugły w tym samym momencie pomyślał, jak głupio jest wściekać się na księżyc, że wyszedł zza chmur w takim, a nie innym momencie.

      – Czego ty ode mnie chcesz, Władek? – zapytał zmęczonym głosem.

      – Dla ciebie „obywatelu poruczniku”, zawszony kundlu – syknął Bolesławiec. – Rozmawiasz z oficerem bezpieczeństwa!

      Słowa przepełnione wściekłością i nienawiścią były bełkotliwe i niewyraźne. Bolesławiec był pijany. I to mocno. Zbliżył się do Krugłego i ten poczuł, jak lufa pistoletu wciska mu się w brzuch. Cuchnący bimbrem i czosnkiem oddech owionął jego twarz, wzbudzając odruch wymiotny. Napiął wszystkie mięśnie. Nie wiedział jeszcze, co robić. Walczyć czy przynajmniej przez jakiś czas odczekać i sprawdzić, jak rozwinie się sytuacja.

      – Pan kapral Krugły we własnej osobie. – Wredny uśmieszek skrzywił wydatne wargi bezpieczniaka. – Co, zzzdziwiony?

      Krugły oblizał usta.

      – Chodzi ci o tamto, w toalecie, w szkole? – zapytał spokojnie, choć serce chciało wyskoczyć z jego piersi.

      Cios lufą pistoletu o milimetry chybił jego policzek.

      – Zamknij mordę, reakcyjna gnido! – Do tej pory Krugły nie wiedział, że można krzyczeć szeptem, a to właśnie robił Bolesławiec; mimo szeptu jego słowa brzmiały jak wrzask. – W dupie mam, co widziałeś, rozumiesz? W dupie! To koniec! Wyświadczam ci przysługę! Mógłbym cię tak skatować, że błagałbyś o śmierć. Mógłbym ci zrobić to, co twoi koledzy z WiN-u zrobili Józkowi, rozumiesz?! Mojemu Józkowi! Kazali mu połknąć wszystkie guziki od munduru! Bo orzełki nie miały korony! A potem kula w łeb, pod drzewem, jak psa… Jak psa… Żadnej litości dla was nie będzie, skurwysyny jedne. Żadnej, rozumiesz? Wytniemy was w pień! Zagonimy w ślepy zaułek i wybijemy do nogi, do ostatniej sztuki – bełkotał, a pijackie łzy leciały ciurkiem z jego oczu.

      – Nie wiem, kim był Józek. – Krugły pokręcił głową. – Wyszedłem z lasu kilka miesięcy temu. To za to, że widziałem


Скачать книгу