Blask. Marek Stelar
Читать онлайн книгу.o wyjątkowo zdrowym rozsądku, trochę myślała o przyszłości. Całości obrazu dopełniała szczupła, wysportowana sylwetka, zgrabna kibić i pasujący rozmiarem do sylwetki biust. Cała ona. Mecenas Agata Prażmowska. Do usług, kiedy zadrzesz z prawem.
Skutecznie i niedrogo.
No, może raczej to pierwsze.
Było nie zadzierać…
Odłożyła eyeliner i tusz do rzęs na stoliczek. Przeszła do kuchni i dokończyła letnią kawę. Piła ją drobnymi łyczkami, jakby chciała odwlec moment wyjścia, ale w końcu ukazało się dno i dłużej już nie można było udawać. Włożyła kubek do prawie pełnej zmywarki, załadowała tabletkę i włączyła. Jeszcze raz spojrzała na siebie w lustrze, sprawdzając, czy kropla kawy nie wylądowała na dekolcie albo fałdach sukienki, potem założyła buty na płaskiej podeszwie, wzięła torebkę i wyszła z domu, zmierzyć się z czymś, na co nie była gotowa.
Sablewski nie był wysoki, o kilka centymetrów niższy od Agaty, miał szerokie bary i masywne uda, co mogło świadczyć, że uprawia jakiś sport siłowy. Idąc w kierunku jej samochodu od drzwi komendy, stawiał nogi szeroko, jak sztangista podchodzący do próby rwania albo podrzutu. Kiedy był już niedaleko, mogła mu się lepiej przyjrzeć. Miał starannie przystrzyżoną brodę, prosty nos i lekko siwiejące po bokach głowy włosy. Przypominał jej trochę greckiego atletę ze starożytnej ceramiki. Otworzył drzwi, wsiadł i przedstawił się. Miał na imię Rafał i był pracownikiem wydziału kryminalnego komendy miejskiej w randze komisarza. Kiedy wyciągnął do Agaty rękę, uścisnęła ją mocno; była sucha i ciepła, a siła, z jaką Sablewski oddał uścisk świadczyła o pełnej samokontroli i trochę o grzeczności. Użył jej tyle, ile powinien, by niczego nie udowadniać ani sobie, ani jej. Agacie to się spodobało.
– Nazywała się Dżesika Połaniecka – zaczęła, kiedy zapinał pas.
Kącik ust policjanta lekko drgnął, ale powstrzymał się od komentarza. Mimo to była pewna, że ta kwestia w którymś momencie rozmowy jeszcze wróci. Ten grymas komisarza, w przeciwieństwie do uścisku, spodobał jej się o wiele mniej. Dobre pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, ale bardzo łatwo zepsuć je drugim. Sablewski chyba o tym nie wiedział.
– Skąd ją pani znała? – zapytał.
– Trzy albo cztery lata temu byłam jej obrońcą przed sądem rodzinnym w sprawie o demoralizację i pobicie. Miała wtedy szesnaście lat: rzuciła się na kolegę z klasy. Trafił do szpitala ze złamanym barkiem. Aferę usiłowała wyciszyć dyrekcja szkoły, ale rodzice chłopaka byli uparci i nie chcieli odpuścić; był jakimś sportowcem i uznali, że oprócz barku złamała mu także karierę. Poza tym Dżesika miała już wcześniej sprawę przed sądem rodzinnym, właściwie jej matka, bo ona miała wtedy trzynaście lat.
– O co?
– Niedostateczna opieka nad nieletnim.
– A konkretnie?
– Paliła papierosy, próbowała alkoholu i miękkich narkotyków oraz robiła różne inne rzeczy, głównie po to, żeby zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Może matki, a może kogoś innego, kto zobaczyłby w niej wystraszonego dzieciaka, którym była. Nie znałam jej wtedy, bo w tamtej sprawie pełnomocnikiem matki był jeden z moich wspólników z kancelarii.
– Uhm… Szczerze mówiąc, nie dziwię się rodzicom tego chłopaka. Skoro trafił przez nią do szpitala…
– Mógł nie wsadzać jej jęzora do ust ani ręki w majtki, wtedy nic by się nie stało, prawda? – Spojrzała na Sablewskiego zimnym wzrokiem.
– Prawda – przyznał, i to z przekonaniem. – Co na to sąd?
– Powiedzmy, że wydał salomonowy wyrok. Ale to dopiero w drugiej instancji, bo od wyroku rejonowego odwołali się tamci ludzie. Walczyłyśmy, ale opłaciło się. Nie mówię, oczywiście, o pieniądzach…
Nie wzięła ostatniej raty za podjęcie się obrony Dżesiki. Kiedy po wszystkim jej matka wręczała kopertę, powiedziała, że są już rozliczone. Nigdy nie miała skrupułów, jeśli chodziło o pieniądze, zwłaszcza w przypadkach klientów oskarżonych o kradzieże, w końcu to jej praca, i to ciężka, ale kiedy ukradli jej rower z balkonu, następnemu złodziejowi, który korzystał z jej usług, doliczyła, ile trzeba, żeby poczuć się lepiej. Taki prywatny domiar, w końcu to wolny rynek. Przypadek Dżesiki był wyjątkiem, nie zrobiła tego nigdy wcześniej ani później.
– Dżesika Połaniecka… Dość niezwykłe połączenie. No, i takie imię dziecka o czymś świadczy, co? – Sablewski uśmiechnął się kpiąco.
A więc miała rację…
– O czym? – Zachowała kamienną twarz, mimo że w przypadku Dżesiki, a właściwie jej matki, faktycznie świadczyło.
Musiała to przyznać przed samą sobą.
– Och, niech pani nie udaje, że nie wie, o czym mówię. Sam fakt, że miała sprawę przed sądem, też…
– Generalizowanie ma to do siebie, że czasem krzywdzi niewinnych – przerwała mu.
– A teraz skrzywdziłem kogoś? – Zerknął na nią, poważniejąc.
Rozejrzała się, wjeżdżając na skrzyżowanie, a kiedy je opuściła, spojrzała na Sablewskiego.
– Ona nie miała wpływu na to, jak jej rodzice, a właściwie matka, dali jej na imię. Tak jak nie miała wpływu na to, że mieszkała w komunalnym mieszkaniu w centrum, z toaletą na półpiętrze, bez ojca, tylko ze zmieniającymi się co kilka miesięcy obcymi facetami matki, przy czym niektórym z nich wydawało się, że skoro mogą obmacywać jej matkę, to mogą również i ją. Żyła z piętnem, o które nie prosiła. To była niegłupia dziewczyna, w innych okolicznościach chodziłaby do dobrego liceum, może wygrywała w przedmiotowych olimpiadach i szykowała się na studia medyczne albo prawnicze. Byłaby otoczona wianuszkiem chłopaków, którzy spijaliby słowa z jej ust, a nie takimi, którzy chcieli, żeby to ona spijała z nich coś innego, rozumie pan? Świat jest czasem parszywy. Ona żyła właśnie w tej jego części. Parszywej i patologicznej. Czemu pan tak na mnie patrzy?
– Jak?
Uśmiechnęła się pod nosem i spojrzała przed siebie.
– Właśnie tak. Nie spodziewał się pan takich słów z ust kobiety?
– Powiedzmy, że jestem lekko, tak naprawdę leciutko, zaskoczony. – Pokazał dwa palce, kciuk i wskazujący, z niewielką przerwą między nimi.
– A ja jestem adwokatem. Pan myśli, że ludzie nie widują takich rzeczy jak wy, policjanci, ale myli się pan. Niektórzy widują jeszcze gorsze. A czasem nie mogą nawet o tym nikomu opowiedzieć, bo obowiązuje ich tajemnica zawodowa…
Skręciła w Grudziądzką. Mieli szczęście, tuż przed bramą szpitala z miejsca postojowego wyjeżdżał jakiś samochód. Zaparkowała tam. Zaciągając hamulec ręczny, spojrzała w bok, na ceglane budynki wyrastające wśród zieleni zza szpitalnego muru. Na sądówce była ostatni raz podczas studiów na wydziale prawa, na sekcji zwłok. To nie było miłe wspomnienie.
– Idziemy? – zapytał Sablewski, wysiadając z samochodu.
Zrobiła to samo, trochę zbyt mocno zatrzaskując drzwi.
Najgorszy wcale nie jest widok, tylko zapach, a właściwie smród. Odkryła to wtedy, na studiach. Połączenie woni środków dezynfekujących i trupiego odoru. Wyciągi wentylacji tego nie zmienią. Albo ona miała taki czuły węch, albo to tkwiło w jej głowie. Kilkanaście lat temu na stole sekcyjnym leżał młody chłopak,