Blask. Marek Stelar
Читать онлайн книгу.ukazując ogoloną głowę. Spomiędzy palców wypływała krew. Nieprzerwany strumień pulsującej, ciemnej czerwieni, niemal czarnej w świetle księżyca, spływał w błotnistą breję, w którą zmieniła się nawierzchnia ulicy. Charkot powoli cichł, a powieki opadały, zasłaniając oczy wpatrzone w stojącego nad nim człowieka z bagnetem w dłoni. Ów ktoś stał na szeroko rozstawionych nogach, ramiona unosiły się i opadały w rytm szybkiego oddechu. Opuszczona głowa nie pozwalała domyślić się Krugłemu, z kim ma do czynienia.
W tym samym momencie chmury znów połknęły księżyc i po chwili ich szczelna, nieprzenikniona zasłona zgasiła razem z blaskiem nadzieję na jego rychły powrót. Tuż przed tym Krugły zdążył zobaczyć twarz swojego wybawcy. „Waksmund”. Nie widzieli się od czasu rozwiązania oddziału, bo Janek, jak kot, zawsze chadzał swoimi ścieżkami. Był kilka lat starszy od Krugłego, zaprzyjaźnili się w lesie i byli tam niemal nierozłączni. Janek miał cygańskie korzenie, pięknie grał na skrzypcach, a spojrzenie jego czarnych oczu zawróciło w głowie niejednej dziewczynie.
– Jezus, Maryja! – wydusił Krugły. – Janek!!! Skąd ty tu…?
– Do twojej siostry szedłem… Do Marylki…
Marylka była wdową. Lucka, jej męża, ojca Witka, w czterdziestym drugim Niemcy zabrali do Bełżca. Umarł na czerwonkę rok później, tak przynajmniej napisano na lakonicznej informacji przysłanej z kacetu. Janek od kilku miesięcy smalił do niej cholewki, choć Krugły wiedział o tym wyłącznie z relacji siostry, nigdy nie widząc go u nich w domu. Uważał go za porządnego chłopa. Marylka też. Nie miałby nic przeciwko temu, by Janek pozostawił wszystkie dziewczyny ze swej przeszłości w nieutulonym żalu, zostając w końcu jego szwagrem.
– Tak późno? – zdziwił się.
– W dzień teraz niezbyt bezpiecznie, Wiktor, przecież wiesz. Dzięki Bogu… dzięki Bogu, żeśmy się akurat tu i teraz spotkali – szeptał. – Ubiłby cię, skurwiel, jak nic. Dobra, musimy go jakoś ukryć.
– Tylko gdzie? – Suchość w gardle powoli mijała.
Janek otarł twarz i pochylił się nad trupem, chwytając go za ubranie i podnosząc o kilka centymetrów, próbując, jak jest ciężki.
– Idziemy nad rzekę! – zdecydował, wyjmując z kieszeni latarkę z naciskowym dynamem i wtykając ją Krugłemu w dłoń. – Masz, będziesz świecił. Ja go wezmę, i tak cały jestem powalany krwią.
Krugły przełknął ślinę i zaczął naciskać dynamo. W wąskim, mizernym snopie żółtego światła pojawiły się plecy Janka. Potem „Waksmund” wyprostował się, zatykając za paskiem pistolet Bolesławca, i znów pochylił nad trupem, chwytając go za poły płaszcza. Stęknął, przesuwając go na bok, na trawę porastającą pobocze i rozciągające się aż do Łabuńki nieużytki. Potem wdepnął w głęboką kałużę, w której leżało ciało, i zaczął rozchlapywać zabarwioną na czerwono wodę, zmywając z krwawe smugi. Kiedy już je rozmazał, udeptał podeszwą i znów schylił się po Bolesławca, tym razem dźwigając jego martwe ciało.
– Idziemy – warknął z zaciśniętymi z wysiłku zębami. – Ależ waży, kaban…
Zeszli z traktu, czując pod stopami lekką pochyłość. Krugły szedł przodem, oświetlając drogę, gorączkowo naciskając dynamo latarki. Mokry bakelit ślizgał się w kurczowo zaciśniętej dłoni. Dawała niewiele światła, ale lepsze to niż nic. Gdyby nie ona, nie daliby rady dotrzeć nad rzekę, nie w takich ciemnościach i w deszczu. Ciche klikanie mieszało się z sapaniem Janka. Światełko pulsowało nierówno, jego jasny, nieregularny placek przesuwał się przed nimi po wykrotach i kępach trawy. Krugły słyszał ciche przekleństwa, tłumione zaciśniętymi zębami. Przeciskały się przez nie tylko końcówki wyrazów.
– Pomogę ci, co? – szepnął przez ramię.
– Nie trzeba, dam radę – syknął „Waksmund”. – Świeć tylko.
Kilka minut później zdyszani i mokrzy od potu i deszczu dotarli nad brzeg Łabuńki. Krugły przystanął, oparł się o pień rosnącego tuż nad brzegiem drzewa i poświecił w czarną, mętną wodę, leniwie płynącą korytem rzeki. Janek stęknął i zrzucił ciało Bolesławca na trawę, tuż przy brzegu. Ręka z głośnym pluskiem uderzyła w wodę. Krugły skierował wąski snop światła na ziemię, zdając sobie nagle sprawę, jak bardzo od ciągłego naciskania dynama boli go kciuk. Popatrzył na trupa. Olbrzymia rana ziała w gardle ubowca. W świetle latarki pośród karminowej czerwieni błysnęła biel chrząstki tchawicy. Bolesławiec był zalany krwią, która rozrzedzona deszczem, przesiąkła ubranie i pokryła go całego różową mazią; niemal od stóp do głów. Widok był straszny.
Janek wszedł do lodowatej wody.
– Poświeć – powiedział, ściągając ciało z brzegu.
Krugły patrzył, jak „Waksmund” upycha Bolesławca między korzeniami drzewa, odsłoniętymi bystrzejszym w tym miejscu nurtem, który wypłukał pod brzegiem niewielki nawis. Wczepione w niego korzenie wyglądały jak palce starca wykrzywione artretyzmem i spazmem agonii. Przestał naciskać dynamo i znów nastał niemal nieprzenikniony mrok.
– Minie kilka dni, zanim ktoś go tu znajdzie. – W głosie Janka brzmiało przekonanie.
– Co teraz? – zapytał Krugły, który nie był tego taki pewny.
– Musimy zniknąć. Ty i ja.
– Gdzie chcesz pójść?
– Do lasu. Pójdź ze mną!
Krugły milczał, spoglądając w ciemność, w miejsce, gdzie spoczywał trup Bolesławca.
– Nie, Janek. – Pokręcił głową. – Nie pójdę.
– Przysięgałeś! Na Boga i ojczyznę.
– Zrobiłem już, co trzeba. Sam wiesz, że się nie uchylałem.
– Wiem. Ale to jeszcze nie koniec walki, Wikta. – Janek specjalnie użył konspiracyjnego pseudonimu Krugłego. – To jeszcze nie koniec.
– Podjąłem już decyzję.
Odpowiedziała mu cisza. Oddech „Waksmunda” był już spokojniejszy.
– Jak chcesz – odpowiedział w końcu, a jego słowa były ledwo słyszalne w szumie deszczu uderzającego o powierzchnię wody. – Jak chcesz… Nie będę mówił, że to dezercja i tchórzostwo, bo cię znam i nieraz widziałem w akcji. Ale ostrzegam: Sowieci już wyłapują naszych i wywożą na wschód. Na Sybir jadą, rozumiesz? Jak sto lat temu; nic się nie zmieniło, dlatego dalej trzeba walczyć! To nowy okupant, Wiktor. I będzie jeszcze gorszy niż Niemcy, zobaczysz, ja ci to mówię!
– Janek…
– Wracaj do domu, Wiktor. Marylka pewnie czeka.
– Chodź ze mną. Prześpisz się u nas.
„Waksmund” pokręcił głową, choć Krugły nie mógł tego widzieć.
– Nie teraz. Przecież się tak jej nie pokażę, cały w jusze tego bydlaka. Nikt prócz nas nie może o tym wiedzieć, zrozumiałeś?
– Jasne, co ja, dziecko jestem?! – obruszył się. – To przyjdź rano. Marylka ma z przydziału jajka w proszku, jeść się tego nie da, więc zalejemy spirytusem i zrobimy ajerkoniak.
– Ech, ty dzieciaku… – „Waksmund” roześmiał się i klepnął go na ślepo w ramię, a potem uniósł twarz, wystawiając ją na deszcz i pozwalając, by zimna woda spływała po szyi za kołnierz kurtki. – Za późno… Nie