Gomorra. Roberto Saviano

Читать онлайн книгу.

Gomorra - Roberto Saviano


Скачать книгу
więcej mi nie powiedział, a ja nie nalegałem. Nazbyt mi zależało na uczestnictwie w porannej wyprawie. Gdybym zaczął zadawać za dużo pytań, Xian mógłby się rozmyślić. Pozostało mi niewiele godzin snu, a co gorsza byłem zbyt podniecony, by zasnąć spokojnie.

      Punktualnie o piątej byłem gotowy, przy wyjściu z kamienicy dołączyli do nas także inni mężczyźni. Oprócz mnie i jednego z moich współlokatorów było dwóch szpakowatych Marokańczyków. Wsiedliśmy do furgonetki i pojechaliśmy do portu. Nie wiem, ile czasu zajęła ta droga i jakimi zaułkami jechaliśmy. Zasnąłem z głową opartą o okno samochodu. Wysiedliśmy przy falochronach, w miejscu, gdzie zaczynało się małe molo. Była do niego przycumowana łódź z motorem tak dużym, że wyglądał jak monstrualny ogon przytwierdzony do delikatnego, wydłużonego kadłuba. Z naciągniętymi na głowy kapturami wyglądaliśmy jak grupa żałosnych raperów. Kaptury nie były nam potrzebne, jak podejrzewałem wcześniej, by ukryć twarze, tylko po to, by osłonić się przed bryzgami zimnej wody i zapobiec bólowi głowy, który rano na otwartym morzu atakuje okolice skroni. Załoga składała się z dwóch neapolitańczyków, wyglądali, jakby byli braćmi, mieli prawie identyczne twarze. Młodszy włączył motor, starszy kierował łodzią. Xian nie popłynął z nami. Po około półgodzinie zbliżyliśmy się do jakiegoś statku, przez chwilę miałem wrażenie, że nie unikniemy zderzenia. Był ogromny. Z trudem udało mi się odchylić głowę wystarczająco mocno do tyłu, by zobaczyć w górze koniec burty. Podobnie jak drzewa, które zdają się krzyczeć, gdy walą się na ziemię, statki na morzu wydają metaliczny krzyk i jedyne w swoim rodzaju głuche dudnienie, które sprawia, że musisz co chwila przełykać słoną ślinę.

      Ze statku spuszczano na krążku linowym sieć pełną paczek. Tobół uderzył w drewnianą burtę naszej łodzi, powodując tak silne kołysanie, że widziałem już siebie w wodzie. Ale nie wypadliśmy z łodzi. Paczki nie ważyły dużo, jednak kiedy ułożyłem około trzydziestu na rufie, bolały mnie przeguby rąk, a przedramiona, otarte kantami kartonów, były ogniście czerwone. Łódź zawróciła do brzegu, przy statku zostały dwa inne kutry, by zabrać następne paczki. Nie przypłynęły z naszego mola i nie wiadomo, kiedy do nas dołączyły. Za każdym razem, gdy dziób łodzi zderzał się z powierzchnią wody, odczuwałem wstrząs w żołądku. Położyłem głowę na jakiejś paczce. Próbowałem odgadnąć po zapachu, co mogła zawierać. Przywarłem uchem do kartonu, by usłyszeć jakiś dźwięk, który zaspokoiłby moją ciekawość. Miałem poczucie winy. Kto wie, w czym właśnie wziąłem udział? Jeżeli mam się wplątać w jakieś ciemne sprawy, niech to przynajmniej będzie mój świadomy wybór. Tymczasem ja na ślepo, z czystej ciekawości wziąłem udział w przemycie. Ludziom się wydaje, że przestępstwa są bardziej przemyślane niż normalne, codzienne zajęcia. W rzeczywistości nie ma żadnej różnicy. Ludzkie działania charakteryzują się elastycznością, której brakuje osądom etycznym. Kiedy dobiliśmy do mola, Marokańczycy zaczęli wynosić paczki, po dwie na raz. Mnie wystarczył ciężar własnego ciała, by chwiać się na nogach. Na falochronie czekał na nas Xian. Podszedł do jednej z ogromnych paczek i scyzorykiem przeciął szeroką taśmę oklejającą karton. W środku były buty. Buty sportowe, oryginalne, najlepszych firm. Modele tak nowe, że nie weszły jeszcze do sprzedaży we Włoszech. Xian, obawiając się kontroli celnej, wolał przejąć towar na otwartym morzu. W ten sposób jego część mogła zostać wprowadzona na rynek bez obciążenia podatkiem, a hurtownicy unikną płacenia za cło. Z konkurencją wygrywa się dzięki rabatom. Ta sama jakość produktów, ale z cztero-, sześcio- czy dziesięcioprocentowym rabatem. Ze zniżką, której nie mógłby zaoferować żaden pośrednik handlowy, a to właśnie zniżki decydują o przetrwaniu lub bankructwie sklepów, pozwalają na otwieranie nowych centrów handlowych, gwarantują stały dochód, a dzięki niemu – kredyty bankowe. Ceny trzeba obniżać. Wszystko musi odbywać się bardzo szybko i dyskretnie, a najlepiej, jeżeli ogranicza się do samego kupna i sprzedaży. Nieoczekiwany haust świeżego powietrza dla włoskich i europejskich handlowców. A to świeże powietrze napływa z portu w Neapolu.

      Załadowaliśmy paczki do furgonetek. Wkrótce przypłynęły także inne łodzie. Ciężarówki skierowały się do Rzymu, Viterbo, Latiny, Formi. Xian polecił odwieźć nas do domu.

      W ostatnich latach wszystko się zmieniło. Wszystko. Raptownie i niespodziewanie. Niektórzy zauważają te zmiany, ale ich nie rozumieją. Jeszcze przed dziesięciu laty po wodach Zatoki Neapolitańskiej pływały dziesiątki motorówek przemytników, rano port zapełniał się kupcami detalicznymi. Przychodzili po papierosy z kontrabandy, które sprzedawali potem na mieście. Ożywiony ruch na okolicznych ulicach, samochody załadowane kartonami papierosów, na każdym rogu krzesełko i stolik dla ulicznego sprzedawcy. Między strażnikami ze służby celnej i policją a przemytnikami rozgrywały się często prawdziwe bitwy. Płaciło się papierosami, by uniknąć aresztowania, albo wręcz przeciwnie: ludzie sami zgłaszali się do aresztu, by umożliwić ucieczkę jakiejś łodzi z podwójnym dnem zapchanym kwintalami papierosów. Nocami na ciemnych ulicach stały czujki, co jakiś czas słychać było krótkie, ostre gwizdy ostrzegające przed nieznanymi samochodami, niebezpieczeństwo sygnalizowano błyskawicznie przez stale włączone walkie-talkie, ludzie ustawiali się w szeregu wzdłuż brzegu morza i szybko podawali sobie z rąk do rąk kartony. Samochody pędziły z wybrzeża Apulii w głąb lądu, a stamtąd dalej, do Kampanii. Oś Neapol–Brindisi była najważniejsza dla kwitnącego biznesu przemycanych papierosów. Przemyt, ważny dla Południa jak fabryka FIAT-a dla Północy, welfare dla obywateli obywających się bez państwa, pracodawca dający zatrudnienie 20 tysiącom ludzi między Apulią i Kampanią. Przemyt był zarzewiem wewnętrznej wojny kamorry na początku lat 80.

      Klany Apulii i Kampanii wprowadzały papierosy na rynek europejski, omijając monopol państwa. Importowały co miesiąc tysiące skrzyń z Czarnogóry, zarabiając na każdym transporcie 500 milionów lirów. Teraz to się skończyło, wszystko się zmieniło. Ta działalność już nie opłaca się klanom. Jednak także w tym wypadku potwierdziło się prawo zachowania masy Lavoisiera: nic w naturze nie ginie, tylko się zmienia. W naturze, a także w mechanizmach kapitalizmu. Przemytnicy zrezygnowali z klientów uzależnionych od nikotyny, a skoncentrowali się na przedmiotach codziennego użytku. Rozpętała się bezlitosna wojna cen. Wysokość rabatu stała się kwestią życia i śmierci dla pośredników handlowych, hurtowników i handlowców. Podatki, VAT, ograniczenia wagowe załadunku tirów są balastem zmniejszającym zysk, są hamulcem dla obrotu towarów i pieniędzy. Wielkie firmy przeniosły więc produkcję na wschód: do Rumunii, Mołdawii, na Daleki Wschód, do Chin, by zagwarantować sobie tanią siłę roboczą. Ale to nie wystarczy. Produkty wytworzone niskim kosztem muszą wejść na rynek, na którym coraz więcej konsumentów jest bez stałej pracy, ma minimalne oszczędności i maniakalnie przywiązuje się do każdego grosza. Coraz więcej towaru nie sprzedaje się, w związku z czym należy szukać nowych rozwiązań. I tak nowe produkty – oryginalne czy podrobione, półprawdziwe czy półfałszywe – wchodzą na rynek dyskretnie, nie pozostawiając żadnych śladów. To bardzo obniża koszty. Nie rzucają się w oczy tak jak papierosy, bo nie mają nielegalnych punktów sprzedaży. Wchodzą na rynek tak, jakby nie były transportowane, jakby same z siebie urosły na polach i jakby zerwała je stamtąd jakaś niewidzialna ręka. O ile pieniądz nie śmierdzi, o tyle towar wręcz pachnie. Nie pachnie morzem, które przepłynął, ani rękoma, które go wyprodukowały, nie pachnie też smarem z maszyny, która go zmontowała. Towar pachnie tym, czym pachnie. Nabiera zapachu na sklepowej ladzie i oddaje go w domu nabywcy.

      Zostawiliśmy morze za sobą, wróciliśmy do domu. Furgonetka zatrzymała się tylko na tyle, byśmy z niej wysiedli, po czym natychmiast wróciła do portu, żeby dalej przewozić paczki. Wjechałem półprzytomny ze zmęczenia windą towarową na moje piętro. Zdjąłem koszulkę mokrą od potu i wody morskiej i rzuciłem się na łóżko. Nie wiem, ile paczek przeniosłem, ale czułem się, jakbym rozładowywał buty dla połowy


Скачать книгу