Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Читать онлайн книгу.o osobach, skupiają się wyłącznie na dążeniu do Prawdy, przemawiają ciężko i nieprawdziwie, mowa ich pozbawiona życia staje się nie piłką lecz piłą. Ale ci, którzy umieją wyzwolić przyjemność, dla których dyskusja będzie zarazem pracą i zabawą, zabawą dla pracy, pracą dla zabawy, ci nie dadzą się przytłoczyć i wówczas wymiana zdań stanie się uskrzydlona, zabłyśnie wdziękiem, pasją i poezją i – co najważniejsze – niezależnie od swego rezultatu stanie się triumfem. Gdyż nawet głupstwo, nawet nieprawda nie położą cię na obie łopatki, jeśli potrafisz się nimi bawić.
Wydaje mi się iż tu, przypadkowo, zdradziłem największy i ostateczny sekret stylu: musimy umieć rozkoszować się słowem. I jeśli literatura w ogóle ośmiela się mówić, to wcale nie dlatego że jest pewna swojej prawdy a tylko dlatego, że jest pewna swojej rozkoszy. Jeżeli jednak, drodzy członkowie, pragnę zwrócić waszą uwagę na tę właściwość dyskusji to dlatego, że świat stał się śmiertelnie i głupio poważny, a prawdy nasze, którym odmawiamy zabawy, zanadto się nudzą i przez zemstę nas zaczynają nudzić. Zapominamy, że człowiek nie jest po to tylko aby drugiego człowieka przekonać – że jest po to aby go pozyskać, zjednać, uwieść, oczarować, posiąść. Prawda nie jest sprawą argumentów tylko – jest sprawą atrakcji, czyli przyciągania. Prawda nie urzeczywistnia się w abstrakcyjnym turnieju idej, ale w starciu osób. Skazany będąc na czytanie sporej ilości książek wypełnionych tylko argumentami, wiem co to jest prawda odarta z osoby, prawda-elaborat. Dlatego zwracam się do was z wezwaniem: nie pozwólcie aby idea rosła w was kosztem osobowości.
Piszecie, że ja byłem przedmiotem waszego mówienia. Otóż chciałbym zapytać: czy uszanowaliście moją osobę? Czy słowa wasze nie były pozbawione wibracji, czy mówiliście o mnie ze wzruszeniem, polotem i pasją, jak przystoi mówić o sztuce, czy też tylko wydobyliście ze mnie jakieś moje „poglądy” i obgryzaliście je jak suchy gnat z mojego szkieletu? Wiedzcie, że o mnie nie wolno mówić w sposób nudny, zwykły, pospolity. Zabraniam tego stanowczo. Domagam się – o sobie – słowa odświętnego. Tych, którzy pozwalają sobie mówić o mnie nudno i rozsądnie, karzę okrutnie: umieram im w ustach i oni mają w swoim otworze gębowym pełno mego trupa.
Poniedziałek
Dionys Mascolo: Le Communisme (Relation et communication ou la dialectique des valeurs et des besoins, Gallimard, Paris, 1953).
Przypuszczam, że jeszcze będę miał coś do zanotowania o tej ważnej książce (ważnej, gdyż to komunizm wyrafinowany, zaprawiony wszystkimi smakami elity, komunizm dla arystokracji), z której przeczytałem zaledwie sto stronic.
Na razie:
Tekst sprawia dziwne wrażenie. Absolutnej powagi i absolutnego dzieciństwa. Absolutnej szczerości i absolutnego fałszu. Absolutnej wiedzy o rzeczywistości i absolutnej niewiedzy.
Czy więc nie należałoby powiedzieć, że Mascolo wyczerpał gruntownie pewien sens egzystencji, ale brak mu wyczucia drugiego, uzupełniającego, sensu? To dzieło stoi mocno, ale na jednej nodze.
Dlatego rzuca ono nieraz olśniewający snop światła na jadowitą alchemię obecnej kultury i naszą grę w fałszywe karty. Tutaj Mascolo może się przydać. Ale jest on zupełnie bezsilny wobec własnego fałszerstwa. Dzieje się tak ponieważ on nie chce być sobą, tylko narzędziem, to człowiek, który podporządkował się swemu zadaniu. Nie może pojąć świata ponieważ chce narzucić się światu, co więcej uważa, że narzucenie się jest jedyną formą rozumienia. To dusza z premedytacją nachalna.
Odbija się to na stylu. Język ten krzyczy: jestem na poziomie! Jestem głęboki. Jestem przenikliwy. Jestem świadomy i autentyczny. Potrafię użyć wszystkich chwytów, znam wszystkie recepty, nie złapiecie mnie na żadnej naiwności. A jednak ten język nie jest osobisty. Wygląda to tak jak gdyby Mascolo przyswoił sobie tę ilość świadomości, subtelności, ostrości etc. która jest w powietrzu, w tym powietrzu, mianowicie, którym oddycha intelektualizm współczesny – wszystko to on sobie przywłaszczył i biegle tego używa, ale to nie jego własność. Nic nie jest własnością Mascola, gdyż on sam nie jest swoją własnością. Można by wyjąć z książki ten „styl” i posłać go przeciwko niemu – wystarczy wsadzić w inną kopertę i skierować pod innym adresem.
W tym dziele gdzie demon komunizującej inteligencji rzuca się na kosmos, równie demoniczny i równie abstrakcyjny, brak jednej jedynej prawdy, to jest, skromnej, ciepłej, poufnej prawdy autora.
Czwartek
Krytyka stała się dla mnie zagadnieniem palącym od dawna – bodaj od pierwszych moich kontaktów literackich z ludźmi. Polacy nie są na ogół psychologami. Polak nie jest w stanie, na przykład, właściwie ocenić człowieka z którym rozmawia, lub którego książkę czyta. Wiedziałem, że Polak nie zada sobie trudu by wniknąć w miejsce moje, gdzie żart staje się powagą, nieodpowiedzialność – odpowiedzialnością, niedojrzałość – dojrzałością, że nie potrafi ani odkryć mojej gry ani zrozumieć jej przyczyn. Ale ze wszystkich Polaków krytyk literacki, ten fachowy oceniacz, jest właśnie istotą najmniej znającą się na ludziach a, co za tym idzie, na literaturze – gdyż w nim balast intelektualny do reszty przytłacza bezpośrednie, intuicyjne odczucie człowieka. Wiedziałem przeto, pisząc Ferdydurke, książkę niezwykle trudną, więcej nawet, zwodniczą i mylącą, że jeśli bezbronny oddam się w ręce tych panów, jestem zgubiony.
A zarazem zadałem sobie szereg pytań. Czy jest w porządku, aby autor był bezbronny wobec krytyka? Dlaczego niby mam się godzić bez protestu aby mnie sądził publicznie p. X. który, być może, posiada mniej wiedzy o życiu ode mnie, a już na pewno prawie o wiele mniejsze ma pojęcie o tym, co jest moją – nie jego – problematyką? Dlaczego to opinia p. X., która jest ostatecznie jedną więcej prywatną opinią, ma być wyniesiona na wyżynę wyroku przez sam fakt, że on pisuje w gazecie? Dlaczego mam znosić tę arogancję i impertynencję, to pośpieszne niechlujstwo mieniące się uroczyście krytyką? Czyż, gdybym godził się na podobną zależność od sądu ludzkiego, nie byłbym w sprzeczności z zasadniczym dążeniem mojego utworu, który miał mi zapewnić swobodę i suwerenność – przysporzyć mi „pewności siebie”? Ale przede wszystkim zadałem sobie pytanie (gdyż w Ferdydurke dążyłem do ujawnienia siebie w możliwie szerokiej skali) czy jest w porządku aby autorzy przybierali minę podczas pisania jak gdyby krytyka nic ich nie obchodziła, jak gdyby owe osądy działy się na innej planecie – gdy w rzeczywistości wszyscy piszemy dla ludzi, sąd ich jest dla nas decydujący, lęk przed nim – dominujący.
Te zaś pytania o tyle bardziej były dotkliwe, że będąc autorem prawie nieznanym i pozbawionym autorytetu, pisałem książkę bezczelnie śmiałą i prowokującą, w której ja, pętak, rozprawiałem się z całą kulturą. Moja siła jednak miała polegać właśnie na obnażeniu mojej słabości. Sam punkt wyjścia książki – ujawnienie własnej niedojrzałości – miał być ostoją jej mocy. Postanowiłem więc ujawnić także mój stosunek do krytyki i, zamiast pominąć ten aspekt twórczości wstydliwym milczeniem, jak to się praktykuje, postarałem się aby dobrze i jaskrawo stało się widoczne, że książka pisana jest w strachu przed krytyką, w nienawiści do krytyki i w żądzy uchylenia się krytyce.
Dziś, naturalnie, czuję się o wiele pewniej. Jestem lepiej osadzony w ludziach. Nie jestem już tak przerażająco samotny, jak wtedy, gdy z pierwszymi maszynopisami chodziłem do Kistera. Dzisiaj opinii pani X., która mnie uważa za półgłówka, mogę przeciwstawić opinię pana Y., który mnie ceni. Ale…
Niedziela
Zimny wiatr z południa wymiótł z Buenos Aires masę gorącego i wilgotnego powietrza, dmie teraz posuwiście, wyjąc, świszcząc, brzęcząc i trzaskając szybami, wyrzucając w górę papiery a na skrzyżowaniach ulic powodując istne orgie niewidzialnych czarownic. Ten wiatr pseudo-jesienny porywa i mnie, i gna wraz ze mną – a zawsze w przeszłość – ma on przywilej wywoływania we mnie przeszłości i nieraz godzinami poddaję się mu, siedząc gdzieś na ławce. Tam, przewiany, usiłuję dokonać