Zranić marionetkę. Katarzyna Grochola

Читать онлайн книгу.

Zranić marionetkę - Katarzyna Grochola


Скачать книгу
zrobić? – nie dawała za wygraną, a głos miała miękki i łagodny.

      – Proszę pani – powiedział ostro, starając się nie patrzeć na jej piękne smukłe dłonie, które podniosła do góry, żeby zdjąć czapkę.

      Złote włosy wysypały się jak niesforny deszcz jednogroszówek rzucanych na ślubach i zabłysły w świetle dalekiej latarni.

      – O co mnie pan prosi? Właściwie to miałam nadzieję, że mnie pan teraz o coś poprosi – powiedziała, odbierając mandat, który wypisał. Trzysta złotych.

      – Słucham?

      Joana opierała się o maskę, w drobnej dłoni mięła szafirową czapkę.

      – Powiedział pan przecież: proszę panią…

      Kręciło mu się w głowie od jej perfum, które pachniały świeżością i wiosną mimo grudniowego wieczoru.

      – Powiedziałem: proszę pani – poprawił ją mechanicznie.

      – Gdyby zabrał mi pan prawo jazdy, musiałby mnie pan wozić… Nie mam innego środka transportu.

      Nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ona – a na to był zupełnie nieprzygotowany – wyraźnie go oczarowywała. O matko, jak to brzmi!

      – Proszę uważać następnym razem, dziękuję. – Podał jej dokumenty i wtedy ich dłonie się spotkały.

      Oczywiście wiedział, że to są bujdy na resorach, dla miłośniczek romantycznych filmów, ten prąd, iskry, coup d’oeil, ten piorun, który trafia i zostawia spaloną ziemię albo kochanków w wiecznym uścisku – ale oto ta bujda właśnie go dopadła.

      Ich dłonie się zetknęły, a on cofnął się jak oparzony. Nienaturalnie odskoczył, jak sztubak, a prawo jazdy chyba właśnie wtedy musiało upaść w ciemność pod nogami, bo Joana otworzyła książeczkę samochodu, sprawdziła, czy ma ubezpieczenie, i powiedziała:

      – A prawo jazdy?

      Byłby przysiągł, że prawo jazdy również jej podał, razem z książką wozu. Ale dokumentu nie było.

      Musiał iść po latarkę do swojego auta. Musiał schylić się i razem z nią szukać małego skrawka plastiku z jej niezwykle atrakcyjnym zdjęciem, co samo w sobie już było niespotykane, bo każdy, bez wyjątku – z wyjątkiem Joany – wyglądał na dokumentach jak osoba po ciężkich przejściach związanych z leczeniem trzeciego stadium syfilisu. Lub tuż po leczeniu. Lub w trakcie słuchania diagnozy.

      Prawo jazdy zniknęło.

      Nie mogło zniknąć, a jednak zniknęło.

      Panna Joana przestawiła wóz parę metrów dalej, on zbadał każdy milimetr ubitego pobocza i rozchlapanego błota – prawa jazdy nie było. Przynajmniej kwadrans zajęło mu przeszukiwanie terenu, a tymczasem samochody jadące z nadmierną prędkością, nieostrzeżone przez kierowców jadących z przeciwka mignięciem długich świateł – co było rzadkością – mijały go, zwycięsko uchodząc sprawiedliwości.

      Natan był w kropce. Było mu okropnie wstyd. Coś takiego nie przydarzyło mu się nigdy.

      Joana zaś stała cierpliwie i przyglądała mu się z niejakim zaciekawieniem.

      – Czy teraz ukarze mnie pan za brak prawa jazdy? – zapytała i uśmiechnęła się promiennie.

      – Strasznie, ale to strasznie panią przepraszam – wydusił z siebie i poczuł ciepło rozlewające się od policzków w dół po całym ciele. Poczerwieniał? Miał nadzieję, że ona tego nie zauważy.

      – Muszę jechać, a jak mogę jechać bez prawa jazdy? – zastanawiała się, patrząc na niego spod oka, a było to najbardziej urocze spojrzenie, jakie na nim kiedykolwiek spoczęło.

      – Ono przecież musi gdzieś tu być. – Rozłożył bezradnie ręce w geście wskazującym na rozległe błoto pobocza i z naciskiem na tu.

      – Ale ja muszę już być gdzie indziej – powiedziała Joana Strumień z naciskiem na g d z i e  i n d z i e j i skierowała się do samochodu.

      Podążył za nią jak niepyszny.

      Wydał się sam sobie największym durniem na świecie, największą łamagą, nieudacznikiem i niezgułą.

      Chciał odebrać jej wlepiony mandat i rzucić na wiatr, który nagle się zerwał i rozwiewał jej złote włosy. Chciał cofnąć czas, zatrzymać jej samochód i powiedzieć: musi pani ze mną iść na kawę albo będzie naprawdę źle.

      A przede wszystkim chciał być kimś innym, na przykład swoim przyjacielem Trawą, który miał zupełnie inaczej na imię, a który był chodzącym uwodzeniem i żadna z dziewcząt nie potrafiła się oprzeć jego zawadiackiemu urokowi. Trawa w takiej sytuacji na pewno by rzucił jakąś pikantną dykteryjką, coś by sobie przypomniał – wiele jego opowieści zaczynało się od słów: „To mi przypomina…” – i choć te przypomnienia miały się do okoliczności jak piernik do wiatraka, to zawsze rozładowywały każdą napiętą sytuację.

      Niestety, nie był Trawą i jedyne, co mu przychodziło w tej chwili do głowy, to uderzyć się w głowę młotem pneumatycznym, potem skremować i rozsypać prochy w morzu.

      Joana nachyliła się do samochodu, kożuszek podniósł się do wysokości połowy pośladków i porucznik Natan musiał przełknąć ślinę.

      Tył miała równie boski jak przód.

      – Ma pan długopis? – W ręku trzymała kartonik.

      Podał jej długopis, którym wypisywał mandat.

      Oparła się o drzwi, torbę rzuciła na siedzenie.

      – Proszę mi poświecić.

      Posłusznie skierował latarkę na kartonik.

      Nie mógł nie zauważyć dużego DENT i nazwiska jakiegoś mężczyzny. I zadbanych paznokci w kolorze szafirowym, drobnych palców przytrzymujących papier przy imieniu Jędrzej.

      Pewnie mąż, pomyślał i rozczarowanie rozpełzło się po jego ciele jak krętki boreliozy.

      – To wizytówka mojego dentysty – zaśmiała się, jakby czytała w jego myślach, śmiałym ruchem przekreśliła dane przychodni DENT, obróciła kartonik i napisała drukowanymi literami: „JOANA” – i numer telefonu.

      – Proszę do mnie zadzwonić, bo może pan znajdzie. Jak pan nie znajdzie, to też proszę zadzwonić. Na razie nie będę występować o duplikat. I proszę uważać następnym razem – posłużyła się zdaniem, które przed chwilą do niej powiedział. I nawet zabawnie to zrobiła. Przedrzeźniała go po prostu.

      Wziął wizytówkę DENT i schował do kieszeni.

      – Niech pan obieca, że pan zadzwoni.

      – Obiecuję – powiedział, marząc o tym, żeby już odjechała.

      Żeby mógł spokojnie o niej myśleć. Przy niej czuł się roztrzepotany jak flaga na mocnym wietrze. Bez drzewca.

      Wsiadła do samochodu, uchyliła szybę i pomachała mu, niczym dobremu znajomemu. Stał i gapił się jak idiota za odjeżdżającym samochodem.

      A potem spojrzał jeszcze raz dla pewności pod nogi i zobaczył jej prawo jazdy.

      W miejscu, które trzykrotnie przeglądał z największą uważnością.

      Od tego się zaczęło.

      I właśnie dlatego teraz, po półtora roku, miał zamęt w głowie.

      Od dwóch tygodni mieszkał z Joaną.

      Była


Скачать книгу