Zranić marionetkę. Katarzyna Grochola

Читать онлайн книгу.

Zranić marionetkę - Katarzyna Grochola


Скачать книгу
minuty, tak jakby ktoś po drugiej stronie po prostu czekał na ich wyznania.

      – A jeśli to prawdziwy nieszczęśliwy człowiek, a my go robimy w konia? – powątpiewała Marcelina.

      – Zorientujemy się – odparła Miśka.

      Nie wiem, czy mogę ci ufać, czy mogę ufać komukolwiek – napisała i nacisnęła „wyślij”.

      Jeśli to ma ci w jakikolwiek sposób pomóc, możesz mi o wszystkim mówić. Może wspólnie coś wymyślimy.

      Czy ty powiedziałaś swojej mamie? Co zrobiła?

      Moja matka popełniła samobójstwo. Nie mogłam jej powiedzieć. Nie miałam nikogo. Nie chcę, żebyś była z tym sama – dostały odpowiedź.

      W ten sposób zaczęła się ich korespondencja z Ja-21.

      To było podniecające, wymyślać nowe pikantne szczegóły wykorzystywania. I czekać na odpowiedź. Czuły się trochę tak, jakby brały udział w jakimś przedstawieniu teatralnym, gdzie na końcu kurtyna pójdzie w górę, jacyś nieznani bohaterowie zdejmą maski, uśmiechną się, ukłonią i powiedzą: dziękujemy państwu.

      – Możemy po jakimś czasie zrobić z tego użytek – powiedziała Miśka. – Wydać książkę albo co. Ta facetka od Witaj, smutku, sama mówiłaś, miała osiemnaście lat i była już sławna. Jak zbierzemy dużo informacji, to będziemy miały gotowca.

      – A jeśli ona naprawdę była wykorzystywana?

      – No to tym bardziej trzeba to zrobić, tak? – Miśka była podniecona nowym wyzwaniem. – Nikomu krzywdy nie robimy, bo wszystko jest anonimowe. Więc można.

      Marcelina słyszała o reportażu wcieleniowym, ale nie była pewna, czy można. Bardziej się skłaniała w stronę tego, że można wtedy, gdy się nie jest anonimowym. Wtedy się bierze jakąś odpowiedzialność. Ale Marcelina była tak bardzo staroświecka, że nawet nie chciała mieć snapchata. A przecież to było bezpieczne i znikało natychmiast! A jej Facebook był nudny jak flaki z olejem. I czasami zapominała, że trzeba coś wrzucić, żeby podkręcić zainteresowanie wokół siebie.

      Ale Miśka lubiła Marcelinę, bo była prawdziwa. Nie udawała, nie podlizywała się, nie kombinowała. Mówiła, co myślała, nawet jeśli to się komuś nie podobało. Co z tego, że była szarą myszką? Nie była sztuczna, tak jak cała banda tych głupków. Nie musiała mieć markowych ciuchów, za to czytała książki. Nawet lektury! Miśka niespecjalnie przepadała za czytaniem.

      Życie wokół było takie interesujące! Marcelina zresztą bardzo ładnie opowiadała, o czym były te książki, i Miśka starała się zapamiętać.

      – Teraz zna twój adres mejlowy – zauważyła nagle Marcelina.

      – Nie jestem głupia! – Miśka aż prychnęła. – Mam parę adresów.

      – Nic o tym nie wiem. – Marcelina poczuła się urażona, że koleżanka ma przed nią tajemnice.

      – Nie wiesz, bo są tajne – roześmiała się Miśka. – Jakbym ci powiedziała, toby przestały być tajne. Czasem robię zadymę, to nie używam swojego właściwego. Założyłam sobie parę, na wszelki wypadek. Ten nowy tylko dla niej albo dla niego. – Zachichotała. – Jeden ruch i nie będzie żadnego adresu. Myślisz, że jej…

      – …albo jemu – wtrąciła Marcelina.

      – No dobrze, nie wiadomo komu… Załóżmy, że mu – zaśmiała się Miśka. – Myślisz, że mu zależy, żeby nas namierzyć? Jak? To się udaje tylko w amerykańskich filmach. Siedzi sobie czternastoletni geniusz i włamuje się do CIA. Chcesz, to ci wyślę, przecież nie mam przed tobą tajemnic, głupia. – Pstryknęła w klawisze. – Widzisz?

      – Miśka, wychodzę! – dobiegło z przedpokoju.

      – Dobrze, tato! – odkrzyknęła.

      Marcelina musiałaby wstać i pójść do przedpokoju, bo z rodzicami nie rozmawia się przez drzwi. Tutaj, w tym domu, rodzice rozmawiali przez drzwi z dziećmi.

      – Powiedz mamie, że wrócę przed dziewiątą!

      – Okej! – odkrzyknęła Miśka.

      – I może trochę się pouczcie!

      – Dobrze, tato!

      Usłyszały trzaśnięcie drzwi. Zostały same. To było bardzo przyjemne. Niby mogły robić to samo co przed chwilą, ale inaczej.

      – Dopiszemy jakiś pikantny szczegół?

      – Jaki?

      – Na przykład: włożył mi palec.

      – Miśka!

      – No co? Zobaczymy, co odpisze! Nie pękaj!

*

      Porucznik Natan przyglądał się fotografowi policyjnemu, który z lubością robił zdjęcia denatowi. Nie mógł się nadziwić, jak może jeszcze komuś zakwitać uśmiech na twarzy.

      Ale Franek był pasjonatem w równym stopniu zbrodni, co fotografii.

      – Światło – warknął do ekipy, która rozeszła się po mieszkaniu.

      Nie, to nie znaczyło, że chce więcej światła, jak Goethe, któremu przed śmiercią już latały czarne mroczki przed oczyma i pewnie dlatego wypowiedział wiekopomne słowa, mylnie interpretowane jako wołanie do Boga – po prostu ktoś rzucił cień na trupa.

      – Strzelił samobója – orzekł fachowo Franek, miłośnik skądinąd również piłki nożnej.

      – Nie wchodzić! – Natan usłyszał od drzwi wejściowych podniesiony głos aspiranta Beki.

      Aspirant Beka, odwrotnie niż wskazywałoby jego przezwisko, nie był gruby, był szczuplutkim młodzieńcem. Młodzieńcem o niezwykłym talencie.

      Talent aspiranta Beki polegał na tym, że potrafił wybekać cały alfabet, i to nie tylko po polsku, ale również po angielsku.

      Przezwisko przylgnęło do niego całkowicie niechcący, jak to się zwykle dzieje – zupełnym przypadkiem, pewnego dnia zakończonego w knajpie „Przy drodze”, do której czasami chodziła cała komenda świętować czyjeś imieniny albo urodziny, albo z jakiegokolwiek innego powodu wymagającego natychmiastowego napicia się wódki.

      Aspirant Beka, wówczas jeszcze Janek, dawał właśnie popis wydawania odgłosów z otchłani swojego nieprzepastnego brzucha, kiedy do „Przy drodze” wtoczyła się obszerna kobieta, potoczyła nieprzytomnym wzrokiem po sali, podeszła do baru i zapytała o Jana Koziołka.

      – Beka – odpowiedział komendant i wszyscy wybuchnęli śmiechem, bo przecież nie była to odpowiedź na pytanie i zasadniczo rzecz biorąc, nie było w tym nic wesołego, ale wszyscy (oprócz jednego kelnera i barmana, i obszernej kobiety) byli już wstawieni.

      Do Jana Koziołka przezwisko Beka przylgnęło jak świetnie dopasowane wieko do trumny.

      Obszerna kobieta okazała się matką Koziołka, Genowefą Koziołek, która nie lubiła, gdy syn znikał jej z oczu. Z trudem wytrzymywała godziny jego nieobecności w domu, a właściwie jego godziny obecności w pracy. Od kiedy obejrzała Drogówkę, była przekonana, że syn zadaje się z kurwami, prostytutkami, szemranymi przekupionymi policjantami, mafią, a zajmuje się głównie korupcją i piciem alkoholu. Akurat tego wieczoru ostatnia część podejrzeń pani Genowefy pasowała jak ulał do rzeczywistości, bo Beka wypił tak dużo, że wybekiwał całe zdania z protokołu przejęcia budynku mieszkalnego na potrzeby magazynu, które odnalazł w jakimś szmatławcu i które go bardzo ucieszyły.

      Aspirant Beka był służbistą i nadrabiał wątłą posturę ciała mocnym


Скачать книгу