Sieci widma. Leszek Herman

Читать онлайн книгу.

Sieci widma - Leszek Herman


Скачать книгу
będzie musiała się zmierzyć z początkiem nowego życia. Bez niego.

      Miała naturę wojowniczki. Nigdy nie chciała się poddać. W dzieciństwie przybierało to czasem formy głupawego uporu, później raz pomagało, innym razem szkodziło.

      Jej rudy kolor włosów, dany jej chyba na złość, żeby była chodzącym stereotypem, niczego oczywiście nie ułatwiał. Wredna i fałszywa, często to słyszała w szkole. Najczęściej za plecami powtarzały to uczennice, którym bez ogródek mówiła, że są lizuskami lub że są głupie. Raz nawet została zawieszona za to, że pobiła koleżankę, która nazwała ją rudzielcem.

      Czasami bowiem budziła się w niej złość i potrafiła być wtedy bezwzględna. Nie wykazywała empatii ani żadnych uczuć wobec ludzi, którzy weszli jej w drogę. Nie miała też wyrzutów sumienia, gdy z tej drogi ich usuwała.

      To akurat przydało się później w pracy. W korporacji, w której poruszała się jak ryba w wodzie, mimo że nie zajmowała żadnego wysokiego stanowiska, szybko zaczęto traktować ją jak szarą eminencję. Rudą eminencję.

      – Zabrałam swoją najlepszą sukienkę. – Spojrzała na przyjaciółkę, decydując się obrócić ostatni temat w żart. – Nikt mi się w niej nie oprze.

*

      Mercedes W124 powoli ruszył i od niechcenia potoczył się w kierunku szybko oddalającej się rufy srebrnej toyoty.

      Siedząca obok kierowcy kobieta w mocno średnim wieku, o obfitych, dalekich od aktualnych wzorów kształtach, westchnęła i oderwała wzrok od gazety.

      – Edwardzie. Przecież widzę, że od pół godziny specjalnie denerwujesz tego młodego człowieka za nami.

      – Jakiego młodego człowieka? – Edward, szczupły szpakowaty brunet spojrzał na żonę z udawanym zdziwieniem. – O czym ty mówisz, kobieto?

      – Nie udawaj głupiego. Przecież widzę. Nie wiadomo, kto to jest. Jeśli potem, gdy wjedziemy w jakieś lasy, zajedzie nam drogę, wysiądzie i przyłoży ci kijem bejsbolowym, to będziesz sam sobie winny.

      Edward parsknął śmiechem i przez chwilę śmiał się, patrząc w lusterko wsteczne.

      – A co mi zostało w życiu? Na żadnym polu nie dotrzymam już pewnie kroku temu narwańcowi, to przynajmniej się z niego pośmieję.

      – Ale spowalniasz ruch.

      – Jaki ruch? I tak stoimy w korku. Nic nie pomoże, jak dojadę pędem do tej toyoty i zahamuję za nią z piskiem opon.

      – Obaj jesteście siebie warci, jak widzę. – Kobieta pokręciła głową i wróciła do czytania gazety. – Od pół godziny zaczynam czytać ten sam artykuł i nie mogę się skupić.

      – A co to za artykuł?

      – Znowu o tych morderstwach pod Szczecinem. Koszmarna sprawa.

      – Przecież już dawno znaleźli mordercę. Pisali o tym wielokrotnie.

      – Widać nie wszystko wyjaśnili. Dwa miesiące temu ktoś, kto najwyraźniej miał coś z nimi wspólnego, zginął w wypadku. Do tej pory nie ustalili jego tożsamości.

      – Jak to?

      – Nie wiem, nie skończyłam czytać.

      – W zasadzie, co w tym dziwnego? Kto ma się tym zajmować? Siedemdziesiąt procent policjantów z entuzjazmem jeździ po piwo dla parlamentarzystów tudzież bije staruszki pod sejmem, a pozostałe trzydzieści nosi krzyże w procesjach i sypie kwiatki.

      – Nie chcę nic słyszeć na ten temat! – powiedziała kobieta zdecydowanie i spojrzała ze zniecierpliwieniem na męża. – Żadnej polityki! Wystarczająco już denerwuję się tym, że zostawiliśmy hotel bez opieki. A tu początek sezonu. W poniedziałek przyjechali goście, a my sobie jedziemy na trzy tygodnie na wakacje. Gość w dom, a w nogi zeń kto żyw.

      – Anno, nie rozśmieszaj mnie, bo przeszkadzasz mi prowadzić.

      – Prowadzić! – prychnęła Anna. – Odkąd wyjechaliśmy z domu, to więcej stoimy w miejscu, niż jedziemy. Ciebie to wszystko bawi, a tam hotel naprawdę został bez opieki. A jeszcze ta upiorna budowa. Sama nie wiem, jak mogłam się zgodzić na ten wyjazd! Natasza ze Swenem co roku przyjeżdżali do nas i było dobrze.

      – Przynajmniej w końcu zobaczymy, jak nasza córka się urządziła w tej Szwecji.

      – Widziałeś na zdjęciach.

      – Ale to nie to samo co na własne oczy.

      Na chwilę zapadła cisza. Srebrna toyota powoli ruszyła i zaczęła się oddalać.

      – Ta cała wyprawa to tak nie w porę – westchnęła Anna. – Same zmartwienia. I jeszcze ten Igor.

      – Co z nim? – Edward wcisnął sprzęgło i złapał za gałkę zmiany biegów. Spojrzał pytająco na żonę.

      – No jakbyś nie wiedział. Od trzech miesięcy, bez przerwy, jak nie w Londynie, to w Danii. Co on ma do roboty w Danii? A to jego biuro architektoniczne jest tak samo bez nadzoru jak nasz hotel teraz.

      – Skoro wyjechał, to widać miał jakiś interes.

      – Jakie on interesy może mieć w Danii? Zaczynam się zastanawiać, czy to ten jego angielski przyjaciel Johann tak na niego nie wpływa. Może nasz Igor otarł się o wielki świat i teraz mu za ciasno w Szczecinie? Tylko że za Johannem stoją ogromne pieniądze jego rodziny, to może sobie być playboyem, a nasz syn co? Jak jego firma upadnie, to z czego on się utrzyma? – Anna popatrzyła na męża i nagle sięgnęła po torebkę.

      – Zadzwonię do niego!

      – Zostaw go w spokoju! Niech sobie żyje! – Edward odwrócił się do żony.

      – Żyje? A co, ja mu żyć nie daję? Jak ty coś powiesz!

      – Zostaw ten telefon! Nie dzwoń do chłopaka! Będzie chciał, to sam się odezwie. – Edward przytrzymał ręką torebkę żony.

      – Jakbym miała czekać na jego telefon, to… Zostaw moją torebkę! Nie dzwonię przecież! Lepiej ruszże się z tym samochodem, bo młody człowiek za nami jakiegoś udaru zaraz dostanie!

      Mercedes mruknął i potoczył się w ślad za toyotą. Edward z uśmiechem spojrzał w lusterko.

      Anna popatrzyła na męża pobłażliwie i pochyliła się nad gazetą.

      – Nie chcę nic mówić, ale to wszystko się źle skończy.

      Rozdział 2

      8 czerwca, godz. 20.25

      Gdy dotarli do Świnoujścia, słońce wisiało już nisko nad dachami, pokrywając każdą płaszczyznę – czy to wytatuowane polbrukiem place i parkingi przed wjazdem na teren terminalu portowego, czy to ściany, czy dachy okolicznych budynków – złotym blaskiem. Tak, jakby do kolorów farb i tynków ktoś dodał odrobinę brokatu.

      Urszula uwielbiała tę porę dnia, gdy na ulice i trawniki kładły się długie cienie poprzecinane rozświetlonymi plamami. Słońce przedzierało się przez korony drzew, a pomiędzy gęstwiną zieleni czaił się chłodny ciemny mrok, który już za chwilę miał się rozpełznąć na wszystkie strony.

      Patrzyła z samochodu na przesuwające się za oknami wielkie kufry zaparkowanych przed wjazdem na terminal ciężarówek, na tablice informacyjne i reklamy na betonowych słupach. Przed samym wjazdem na teren portu, po prawej stronie, stał nieduży hotel. W nakrytej wielkim dwuspadowym dachem przybudówce był sklepik, ostatnia szansa, żeby zaopatrzyć się w cokolwiek i wymienić walutę w kantorze.

      Przez całą praktycznie


Скачать книгу