Sieci widma. Leszek Herman

Читать онлайн книгу.

Sieci widma - Leszek Herman


Скачать книгу
domkach w niewielkich wioskach i miasteczkach. Cudowny czas.

      A potem urodził się Kacper, a Mariusz zaczął pracę u jej ojca.

      Gdy dwa tygodnie temu zaproponował, żeby wyjechali gdzieś na tydzień lub dwa, kompletnie ją tym zaskoczył. Zastanawiała się, co się za tym kryje, karcąc się w myślach, że jest podejrzliwa i zamienia się w starą sekutnicę.

      Oczywiście, nie było szans, żeby z Kacprem zrealizować program ich dawnych wypadów. Podróż samochodem przez całą Szwecję, a potem Norwegię byłaby zbyt dużym obciążeniem dla sześciolatka. Ale Norwegia i tak była jedyną możliwością, jak się okazało. Nie chcieli z niej zrezygnować. Postanowili więc najpierw odwiedzić starego przyjaciela Mariusza w Malmö, przenocować tam i zostawić samochód, a następnie samolotem przelecieć do Bergen, gdzie czekał już na nich w wypożyczalni zarezerwowany nissan navara.

      I w ten sposób znaleźli się na wielkim, betonowym, ciągnącym się po horyzont placu, na którego końcu majaczyły bramki odpraw celnych i wznosiło się wielkie czerwone pudło budynku świnoujskiego dworca promowego.

*

      Opel vivaro zwolnił przed zawieszoną nad drogą tablicą informacyjną, obok której, po prawej stronie, wznosił się budynek hotelu. Zaraz za pylonami tablicy była droga prowadząca do portu.

      Łukasz wrzucił dwójkę i samochód powoli potoczył się dalej. Minął zjazd na parking dla tirów i autobusów i wąską asfaltową ulicą pojechał w kierunku wjazdu dla samochodów osobowych.

      – Jesteś pewien, że nie powinniśmy zjechać tutaj? – Ewa pochyliła się, wyglądając przez okno od strony kierowcy. – Tam był napis BUS.

      – Jestem pewien. My jesteśmy samochodem osobowym – mruknął Łukasz. – Ważymy niecałe dwie tony.

      – Ale to przecież jest bus…

      – Niech jedzie, najwyżej wrócimy – odezwał się jeden z dwóch chłopaków z trzeciego rzędu. Jasnowłosy, z zaczesaną na bok grzywą.

      – Dajcie sobie siana. – Łukasz odwrócił się do kolegów z uśmiechem. – Jak mówię, że wiem, to wiem.

      – Luz, Wolf. – Blondyn wyszczerzył do niego zęby.

      Łukasz uniósł głowę i zawył jak wilk, wzbudzając głośny śmiech w samochodzie. Wolfem nazywali go oczywiście z powodu nazwiska. Wilczyński.

      Z Bartkiem i Dawidem znali się ze studiów. Kończyli właśnie wydział prawno-ekonomiczny na Politechnice Poznańskiej. Ewę Łukasz poznał na jakiejś imprezie. Studiowała filologię szwedzką. W tamten wieczór od razu wpadła mu w oko, chociaż wtedy jeszcze spotykał się z kimś innym. Para z drugiego rzędu to była kuzynka Łukasza i jej chłopak. Oboje już pracowali. Patryk w urzędzie wojewódzkim, a Kamila na stażu w szpitalu. Wszyscy, oprócz Łukasza, byli z Poznania, Łukasz tam tylko studiował. O dwa lata już za długo, co bez przerwy – według niego – wypominała mu matka prowadząca w Szczecinie firmę transportową. Ojca Łukasz widział po raz ostatni jakieś pięć lat temu, gdy tatuś wyprowadzał się z domu do swojej nowej, dwudziestoośmioletniej, dziewczyny.

      – Patrzcie, jakie zajebiste. – Patryk wskazał głową czerwieniejące nad horyzontem niebo i wielką kulę słońca, zbliżającego się do granicy pomiędzy ziemią a powietrzem. Na północy, od strony położonego na drugim brzegu Świny miasta, nadpływały ciemne chmury.

      – Chyba na koniec dnia będzie padać… – Kamila powędrowała wzrokiem za spojrzeniem swojego chłopaka.

      – Mam nadzieję, że nie – jęknęła Ewa. – Myślałam, że spędzimy wieczór na otwartym pokładzie.

      – Jezu! – parsknął Łukasz. – Tam będzie cała sfora Januszów i Grażyn.

      – Już nie mogę się doczekać, żeby się przebrać. – Ewa powachlowała się ilustrowanym tygodnikiem, który bez specjalnego powodzenia usiłowała czytać, odkąd opuścili Poznań. Siedzący na wyciągnięcie ręki Łukasz nie pozwalał jej się skupić.

      – Pomieścimy się w ogóle wszyscy w tej kabinie? Ona jest czteroosobowa. Widziałam w necie, że za wiele miejsca to tam nie ma.

      – I jest bez okien – mruknęła Kamila. – W samym środku statku.

      – A w ogóle pozwolą nam tam wszystkim spać? – odezwał się z końca samochodu Bartek, odgarniając z czoła grzywę jasnych włosów.

      – Nikogo nie będziemy pytać – parsknął Łukasz.

      – A może to zabronione czy coś. – Kamila pojawiła się między przednimi fotelami. – Jakieś kwestie ewakuacji…

      – Nie dramatyzujcie! Kto będzie chciał, pójdzie spać. Ale przypominam wam, że mamy się bawić! – Odwrócił się na chwilę do przyjaciół, pokazując w szerokim uśmiechu zęby. – Odeśpimy jutro na campingu. Kurwa! Nie wierzę.

      Ostatnie słowa Łukasza spowodowały, że wszyscy wyjrzeli zza foteli, usiłując dostrzec przez przednią szybę, co tak wstrząsnęło ich kierowcą.

      – Ten biały merc tam stoi. Z tymi dziadami, którzy się wlekli przed nami!

      – Boże! Myślałam, że jakiś wypadek albo co – jęknęła z tyłu Kamila.

      Opel powoli zatrzymał się za stojącym w kolejce do bramki samochodem.

      – Najchętniej bym wysiadł i powiedział im coś do słuchu – warknął Łukasz, patrząc na biały kuper mercedesa W124.

      – Zwariowałeś? – Ewa postukała się palcem w czoło. – Jeszcze poskarżą się strażnikom i zrobią nam tutaj kontrolę na maksa.

      W tym momencie zaświeciły się stojące na terminalu latarnie, a od strony ciemnego północnego nieba rozległ się cichy grzmot.

      – Widzieliście? – Bartek obejrzał się za siebie. – Ale błysnęło!

      – Wykrakałaś. – Ewa rzuciła urażone spojrzenie Kamili. – Jeszcze burzy tylko nam brakowało do tych czterdziestu stopni na zewnątrz.

      Ciemniejące nad centrum Świnoujścia niebo przecięła błyskawica.

*

      Mały opel minął miejską przeprawę promową przy Nabrzeżu Władysława IV, dziewiętnastowieczny budynek dworca kolejowego i potoczył się ulicą Dworcową w kierunku portu. Droga, na całej długości wydzielona ażurowym ogrodzeniem z czerwonej cegły, wiodła prosto jak strzelił pod gmach terminala promowego – dużego budynku wykończonego czerwonymi płytami elewacyjnymi.

      Samochód zwolnił na przejściu dla pieszych przed wejściem głównym i wcisnął się na wolne miejsce parkingowe. Prawie dokładnie naprzeciwko terminalu.

      Wokół paliły się już latarnie, a niebo na zachodzie i południu zrobiło się granatowe.

      – Nie mam wielkiego bagażu, więc nie musisz mi pomagać. – Aleksandra wyciągnęła z tylnego siedzenia sporą kraciastą torbę i przewiesiła ją sobie przez ramię. – Maksymalna wielkość, jaką mogłam zabrać na pokład.

      – Odprowadzę cię. – Szatynka w jasnej luźnej sukience zamknęła samochód i wskazała głową wejście do hali dworca.

      Po chwili obie stały na środku sali odpraw, rozglądając się dookoła.

      – Ostatnia szansa… – westchnęła szatynka, patrząc z zatroskaniem na przyjaciółkę. – Możesz jeszcze dać sobie spokój i wrócić ze mną do Szczecina. Dzisiaj piątek, wyskoczymy do jakiegoś klubu i wypijemy kilka mojito. Jak kiedyś.

      – Teraz chyba wolałabym piwo.

      – Może


Скачать книгу