Sieci widma. Leszek Herman
Читать онлайн книгу.domkach w niewielkich wioskach i miasteczkach. Cudowny czas.
A potem urodził się Kacper, a Mariusz zaczął pracę u jej ojca.
Gdy dwa tygodnie temu zaproponował, żeby wyjechali gdzieś na tydzień lub dwa, kompletnie ją tym zaskoczył. Zastanawiała się, co się za tym kryje, karcąc się w myślach, że jest podejrzliwa i zamienia się w starą sekutnicę.
Oczywiście, nie było szans, żeby z Kacprem zrealizować program ich dawnych wypadów. Podróż samochodem przez całą Szwecję, a potem Norwegię byłaby zbyt dużym obciążeniem dla sześciolatka. Ale Norwegia i tak była jedyną możliwością, jak się okazało. Nie chcieli z niej zrezygnować. Postanowili więc najpierw odwiedzić starego przyjaciela Mariusza w Malmö, przenocować tam i zostawić samochód, a następnie samolotem przelecieć do Bergen, gdzie czekał już na nich w wypożyczalni zarezerwowany nissan navara.
I w ten sposób znaleźli się na wielkim, betonowym, ciągnącym się po horyzont placu, na którego końcu majaczyły bramki odpraw celnych i wznosiło się wielkie czerwone pudło budynku świnoujskiego dworca promowego.
Opel vivaro zwolnił przed zawieszoną nad drogą tablicą informacyjną, obok której, po prawej stronie, wznosił się budynek hotelu. Zaraz za pylonami tablicy była droga prowadząca do portu.
Łukasz wrzucił dwójkę i samochód powoli potoczył się dalej. Minął zjazd na parking dla tirów i autobusów i wąską asfaltową ulicą pojechał w kierunku wjazdu dla samochodów osobowych.
– Jesteś pewien, że nie powinniśmy zjechać tutaj? – Ewa pochyliła się, wyglądając przez okno od strony kierowcy. – Tam był napis BUS.
– Jestem pewien. My jesteśmy samochodem osobowym – mruknął Łukasz. – Ważymy niecałe dwie tony.
– Ale to przecież jest bus…
– Niech jedzie, najwyżej wrócimy – odezwał się jeden z dwóch chłopaków z trzeciego rzędu. Jasnowłosy, z zaczesaną na bok grzywą.
– Dajcie sobie siana. – Łukasz odwrócił się do kolegów z uśmiechem. – Jak mówię, że wiem, to wiem.
– Luz, Wolf. – Blondyn wyszczerzył do niego zęby.
Łukasz uniósł głowę i zawył jak wilk, wzbudzając głośny śmiech w samochodzie. Wolfem nazywali go oczywiście z powodu nazwiska. Wilczyński.
Z Bartkiem i Dawidem znali się ze studiów. Kończyli właśnie wydział prawno-ekonomiczny na Politechnice Poznańskiej. Ewę Łukasz poznał na jakiejś imprezie. Studiowała filologię szwedzką. W tamten wieczór od razu wpadła mu w oko, chociaż wtedy jeszcze spotykał się z kimś innym. Para z drugiego rzędu to była kuzynka Łukasza i jej chłopak. Oboje już pracowali. Patryk w urzędzie wojewódzkim, a Kamila na stażu w szpitalu. Wszyscy, oprócz Łukasza, byli z Poznania, Łukasz tam tylko studiował. O dwa lata już za długo, co bez przerwy – według niego – wypominała mu matka prowadząca w Szczecinie firmę transportową. Ojca Łukasz widział po raz ostatni jakieś pięć lat temu, gdy tatuś wyprowadzał się z domu do swojej nowej, dwudziestoośmioletniej, dziewczyny.
– Patrzcie, jakie zajebiste. – Patryk wskazał głową czerwieniejące nad horyzontem niebo i wielką kulę słońca, zbliżającego się do granicy pomiędzy ziemią a powietrzem. Na północy, od strony położonego na drugim brzegu Świny miasta, nadpływały ciemne chmury.
– Chyba na koniec dnia będzie padać… – Kamila powędrowała wzrokiem za spojrzeniem swojego chłopaka.
– Mam nadzieję, że nie – jęknęła Ewa. – Myślałam, że spędzimy wieczór na otwartym pokładzie.
– Jezu! – parsknął Łukasz. – Tam będzie cała sfora Januszów i Grażyn.
– Już nie mogę się doczekać, żeby się przebrać. – Ewa powachlowała się ilustrowanym tygodnikiem, który bez specjalnego powodzenia usiłowała czytać, odkąd opuścili Poznań. Siedzący na wyciągnięcie ręki Łukasz nie pozwalał jej się skupić.
– Pomieścimy się w ogóle wszyscy w tej kabinie? Ona jest czteroosobowa. Widziałam w necie, że za wiele miejsca to tam nie ma.
– I jest bez okien – mruknęła Kamila. – W samym środku statku.
– A w ogóle pozwolą nam tam wszystkim spać? – odezwał się z końca samochodu Bartek, odgarniając z czoła grzywę jasnych włosów.
– Nikogo nie będziemy pytać – parsknął Łukasz.
– A może to zabronione czy coś. – Kamila pojawiła się między przednimi fotelami. – Jakieś kwestie ewakuacji…
– Nie dramatyzujcie! Kto będzie chciał, pójdzie spać. Ale przypominam wam, że mamy się bawić! – Odwrócił się na chwilę do przyjaciół, pokazując w szerokim uśmiechu zęby. – Odeśpimy jutro na campingu. Kurwa! Nie wierzę.
Ostatnie słowa Łukasza spowodowały, że wszyscy wyjrzeli zza foteli, usiłując dostrzec przez przednią szybę, co tak wstrząsnęło ich kierowcą.
– Ten biały merc tam stoi. Z tymi dziadami, którzy się wlekli przed nami!
– Boże! Myślałam, że jakiś wypadek albo co – jęknęła z tyłu Kamila.
Opel powoli zatrzymał się za stojącym w kolejce do bramki samochodem.
– Najchętniej bym wysiadł i powiedział im coś do słuchu – warknął Łukasz, patrząc na biały kuper mercedesa W124.
– Zwariowałeś? – Ewa postukała się palcem w czoło. – Jeszcze poskarżą się strażnikom i zrobią nam tutaj kontrolę na maksa.
W tym momencie zaświeciły się stojące na terminalu latarnie, a od strony ciemnego północnego nieba rozległ się cichy grzmot.
– Widzieliście? – Bartek obejrzał się za siebie. – Ale błysnęło!
– Wykrakałaś. – Ewa rzuciła urażone spojrzenie Kamili. – Jeszcze burzy tylko nam brakowało do tych czterdziestu stopni na zewnątrz.
Ciemniejące nad centrum Świnoujścia niebo przecięła błyskawica.
Mały opel minął miejską przeprawę promową przy Nabrzeżu Władysława IV, dziewiętnastowieczny budynek dworca kolejowego i potoczył się ulicą Dworcową w kierunku portu. Droga, na całej długości wydzielona ażurowym ogrodzeniem z czerwonej cegły, wiodła prosto jak strzelił pod gmach terminala promowego – dużego budynku wykończonego czerwonymi płytami elewacyjnymi.
Samochód zwolnił na przejściu dla pieszych przed wejściem głównym i wcisnął się na wolne miejsce parkingowe. Prawie dokładnie naprzeciwko terminalu.
Wokół paliły się już latarnie, a niebo na zachodzie i południu zrobiło się granatowe.
– Nie mam wielkiego bagażu, więc nie musisz mi pomagać. – Aleksandra wyciągnęła z tylnego siedzenia sporą kraciastą torbę i przewiesiła ją sobie przez ramię. – Maksymalna wielkość, jaką mogłam zabrać na pokład.
– Odprowadzę cię. – Szatynka w jasnej luźnej sukience zamknęła samochód i wskazała głową wejście do hali dworca.
Po chwili obie stały na środku sali odpraw, rozglądając się dookoła.
– Ostatnia szansa… – westchnęła szatynka, patrząc z zatroskaniem na przyjaciółkę. – Możesz jeszcze dać sobie spokój i wrócić ze mną do Szczecina. Dzisiaj piątek, wyskoczymy do jakiegoś klubu i wypijemy kilka mojito. Jak kiedyś.
– Teraz chyba wolałabym piwo.
– Może