Grzechy młodości. Edyta Świętek

Читать онлайн книгу.

Grzechy młodości - Edyta Świętek


Скачать книгу
protest, wyszedł do przedpokoju. Narzucił wiatrówkę, wsunął mokasyny i opuścił mieszkanie.

      Trochę wcześniej

      – O matuchno! – jęknął mężczyzna, który z wielkim mozołem holował do brzegu nieprzytomną kobietę.

      Miał nadzieję, że topielica przeżyje. Widział tę desperatkę, zanim jeszcze weszła na most Pomorski. Szła pochylona, powłócząc nogami, jakby prócz masywnego ciała wlokła za sobą jeszcze jedno, niezwykle ciężkie brzemię. Z miejsca wydała mu się i dziwna, i podejrzana. Coś do siebie mówiła, jej wzrok był błędny, a i wygląd świadczył o jakiejś chwilowej niepoczytalności, bo kto to widział, by wyjść na ulicę w zniszczonej, poplamionej podomce z oberwaną kieszenią i z pieluchą tetrową przewieszoną przez ramię. Już wtedy tknęło go jakieś przeczucie, więc przystanął, choć zmierzał w przeciwnym kierunku, i powędrował za nią wzrokiem. Gdy się zatrzymała, a chwilę później zaczęła włazić na barierkę, bezzwłocznie ruszył biegiem na most. Niewiele myśląc, przesadził balustradę. Nawet nie zdjął butów, tylko tak jak stał, chlupnął do Brdy w pobliżu miejsca, w którym ona skoczyła. Zanurkował dwa razy, nim ją znalazł. A teraz drżał z obawy, czy wyciągnie ją żywą z wody.

      Na szczęście ludzie przechodzący mostem zobaczyli jego wysiłki. Nim ratownik dopłynął do brzegu, stało tam już kilka osób. Ktoś wszedł do rzeki, by przyjść mu z pomocą.

      – Nie mogłeś złowić lżejszej ryby? – stęknął mężczyzna, który wraz z nim wyciągał z Brdy nieprzytomną kobietę.

      – Ano nie. Taka mi się trafiła.

      – Tak, tak! Nasz Nieustraszony Keny!

      – Bohater! Jak zwykle przybył w odpowiednim momencie!

      – Trzeba mu dać medal za tych wszystkich, których uratował do tej pory.

      – I puścić wzmiankę w Dzienniku Telewizyjnym. Zasługuje na to jak mało kto!

      – Ludzie! A niech ktoś z was leci zadzwonić po pogotowie! – krzyknął zniecierpliwiony ratownik.

      Wraz z pomocnikiem ułożyli nieszczęśnicę na trawie i przystąpili do udrażniania dróg oddechowych. Nim nadjechała karetka, kobieta, pobudzona kilkunastoma uciśnięciami w klatkę piersiową, odkrztusiła wodę i zaczęła samodzielnie oddychać.

      – No już dobrze, dobrze. Będzie pani żyć. – Dryblas pogłaskał ją po policzku, a ona, zaskoczona takim gestem ze strony zupełnie obcego człowieka, załkała cichutko, lecz żałośnie. – Nie ma o co płakać. Zaraz przyjedzie doktor. Lepiej będzie, jeśli panią przebada – stwierdził.

      Jakby w odpowiedzi dobiegł ich przeciągły jęk sanitarki.

      Elżbieta Trzeciak leżała na trawie, spoglądając w przymglone, różowiejące niebo. Promienie słońca prześwitywały znad koron drzew. Przyjemnie było poczuć ich ciepło na twarzy. Wchłonąć w płuca zapach nadbrzeżnej łąki. Usłyszeć świergot ptaków, brzęczenie owadów, plusk przepływającej w pobliżu Brdy.

      A jednak serce Elżuni ściskała straszna żałość. Bo choć w chwili, gdy wydawało jej się, że za moment wyzionie ducha, pożałowała swego desperackiego kroku, to jednak wciąż pamiętała, że ma tylko cztery powody, by żyć i nieskończenie wiele, by umrzeć.

      Wiesław, Maria, Jan, Hanna – wyliczyła kolejno w myślach imiona swoich dzieci.

      A potem przez jej ciało przepłynęła fala nieprzyjemnych spazmów przechodzących w ból brzucha. Było jej zimno, a do skóry przywierało mokre ubranie, lecz mimo to poczuła świeżą wilgoć między udami – znacznie cieplejszą.

      – Ojej! Ma pani tutaj krew! – przejął się człowiek zwany Nieustraszonym Kenym. Z przestrachem spoglądał na podomkę, która była zadarta na tyle nieprzyzwoicie, że odsłaniała sporą część nóg uratowanej. – Uderzyła pani o coś pod wodą?

      – Nie… Nie wiem – odparła Trzeciakowa, dla której to wszystko przebiegło jakoś tak szybko, że niewiele zarejestrowała w pamięci. Przypuszczała, co może być przyczyną krwawienia.

      Boże! Co ja najlepszego narobiłam!

      Zaczęła żałośnie łkać, zaciskając dłonie na przemoczonej do cna odzieży. Wierzgała niezdarnie, ryjąc ziemię piętami. W jej gardle narastał krzyk rozpaczy.

      – Boli? – dociekał zmartwiony Henryk. – Proszę się nie ruszać, by nie pogarszać sytuacji. Niech pani wytrzyma, niech pani będzie dzielna. Pogotowie już przyjechało. Już idą ratownicy. Wszystko będzie dobrze, żabciu. Wszystko będzie dobrze – pocieszał Elżbietę, głaszcząc jej dłoń.

      – No i co my tutaj mamy? – zapytał sanitariusz z karetki, który jako pierwszy dotarł na miejsce. A widząc, że niedoszła ofiara Brdy jest przytomna, choć mocno rozhisteryzowana, odetchnął nieznacznie i zapytał: – Kogoś tym razem uratował, Keny?

      – Ano wyłowiłem kobitkę, ale ona cosik krwawi.

      – Tak, widzę. Pakujemy panią na nosze – oznajmił mężczyzna. – Coś panią boli? Może się pani ruszać?

      – Brzuch – jęknęła Elżunia.

      Nie chciała przy tych wszystkich obcych gapiach wspominać o tym, że prawdopodobnie nieumyślnie doprowadziła do poronienia.

      ROZDZIAŁ 2

      Mówiły mu, że łotr, mówiły mu, że drań,

      Bezsilność

      – Ale jak ty to sobie wyobrażasz, Tymku? – oburzyła się Franciszka, gdy syn poprosił ją, by zamieszkała u niego na czas pobytu żony w szpitalu. – A co mam zrobić z Piotrusiem i Beatką? Zostawić ich samych?

      – No przecież Beata chodzi do przedszkola. Agata może ją zaprowadzać i przyprowadzać. A Piotrka zabierz po prostu ze sobą. Jakoś to przeżyjemy. Mamo, bardzo cię proszę… Nie mogę wziąć sobie wolnego! Nie teraz, gdy mamy urwanie głowy z nowym oddziałem! Awans kosztował mnie zbyt wiele zachodu, bym mógł go ot tak zaprzepaścić.


Скачать книгу