Uwierz w Mikołaja. Magdalena Witkiewicz

Читать онлайн книгу.

Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz


Скачать книгу
Miał pracę, mieszkanie, w którym mieszkał sam, opowiadał o licznych kobietach w swoim życiu. Również o tej, która urodziła mu syna, ale która zupełnie nie pozwalała mu się z tym dzieckiem spotykać. Nie chciała od niego nawet alimentów. Nie wiedział nawet, gdzie mieszkali. Anna nie mogła jej zrozumieć. Zapatrzona w Artura, myślała, że nigdy by nie opuściła takiego idealnego człowieka. Człowieka dobrego, ale zarazem tak skrzywdzonego przez los. Przecież nie jego winą było, że wychowywał się w tak trudnych warunkach! Jego ojciec pił, a matka mu w tym towarzyszyła. Potem, krótko przed osiemnastymi urodzinami, Artur dołączył do rodzinnych libacji. Anna ciągle go tłumaczyła, bo cóż był winien, skoro takie miał wzorce.

      Będąc w wojsku, podczas jednej z przepustek, poznał Aldonę. Wydawałoby się, że się ustatkował. Chwilę nie pił, starał się być idealnym partnerem, ale ona, niedobra, potem go zostawiła, zabierając mu syna. Nie dziwne, że znowu zaglądał do kieliszka. Anna była przekonana, że po takiej traumie tylko najsilniejsi daliby radę żyć normalnie. Długo wierzyła, że Artur jest najsilniejszy. I że w końcu będzie normalnie, a ona, Anna, mu w tym pomoże.

      Artur był taki męski… Jego przedramiona zdobiły tatuaże. Tak lubiła, gdy widać je było spod podwiniętych rękawów białej koszuli. Ostatnio jednak rzadko miała okazję oglądać go w takim ubraniu.

      Miała siedemnaście lat, gdy wypiła po raz pierwszy kilka kieliszków wódki. Zupełnie jej nie smakowała. Robiła dobrą minę do złej gry, obficie zapijając wodą z sokiem malinowym, bo nic innego nie było. Od tej pory nie lubiła ani wódki, ani soku malinowego. Wtedy też kochała się z nim po raz pierwszy. Obiecywał, że będzie fajnie. Nie było. Rano obudziła się, myśląc, że będzie jego królewną. Nie była. Teraz ani nigdy potem. W swojej dziewczęcej naiwności sądziła jednak, że skoro tamtej nocy oddała mu się cała, to znaczy, że od tej chwili są dla siebie bardzo ważni. A dla ważnych ludzi w życiu robi się wiele rzeczy, które bliskim mogą się wydawać nierozsądne.

      Po latach Annie również zaczęły się zdawać nierozsądne, ale czy miała wyjście? Wyjście z trudnych sytuacji nie zawsze prowadzi przez drzwi. Czasem mogą stać one otworem, a to i tak nic nie zmienia.

      Przeprowadziła się do Artura tuż po osiemnastych urodzinach. Rodzice mieszkali na wsi i tak naprawdę wiedzieli tyle, co ona sama im mówiła. A mówiła niewiele. Nieczęsto też ich odwiedzała. Bo musiała pilnować swojego chłopaka. A potem, bardzo szybko, ojca swojej córki.

      Zosia urodziła się, gdy Anna miała lat dwadzieścia. Artur już nie wydawał się jej taki dorosły i zupełnie przestał w jej oczach być odpowiedzialny. Nie chciała się do tego przyznać. Przed sobą, a już przede wszystkim przed swoimi bliskimi.

      Ze szpitala wracała sama z noworodkiem. Na piechotę. Na szczęście miała blisko, a sierpniowe słońce uśmiechało się do niej, zaglądając do wózka, który dostała kilka dni wcześniej po dziecku sąsiadki. Oczywiście Artur obiecał, że po nią przyjdzie, ale chyba zapomniał. Albo… po prostu coś mu wypadło. Po raz kolejny Anna mu wybaczyła.

      Wózek zostawiła na dole. Wzięła na ramię torbę, Zosię na rękę i weszła na pierwsze piętro. Zaniepokoiły ją uchylone drzwi do ich mieszkania. Ktoś był jednak w środku?

      W korytarzu na podłodze leżał mężczyzna. Nie był to jej mąż. Zdarzało się to już wcześniej, nie spodziewała się jednak, że w takiej chwili… Że urządzi libację, zamiast czekać na nią i swoje dziecko.

      – Pępkowe, kochanie. – Usłyszała nagle pijacki bełkot męża. Potem głośne beknięcie.

      Ania rozejrzała się, ale nic nie powiedziała. Leżący na podłodze mężczyzna właśnie się budził i z dezorientacją patrzył na Annę. Kolejny, również ledwo przytomny, siedział w fotelu.

      – Wychodzę. Za pięć minut wracam. A wy spierdalajcie stąd! – syknęła. – Jak najszybciej.

      – Aniu! – wychrypiał Artur.

      Dziewczyna przełknęła łzy. Odwróciła się i skierowała swoje kroki w stronę wyjścia. Leżącego w korytarzu mężczyznę miała ochotę kopnąć z całej siły. Kopnęła jednak tylko pustą butelkę, która uderzyła go w głowę. Ten jęknął.

      – Spierdalaj! – powtórzyła i wyszła na zewnątrz.

      Usiadła na ławce przed blokiem i przytuliła Zosię. Otarła łzy tetrową pieluszką, w którą zawinięta była córka.

      – Wszystko w porządku? – Usłyszała męski głos.

      Podskoczyła na ławce, przestraszona. Obok stał policjant i wpatrywał się w nią zatroskanym wzrokiem.

      – Wszystko w porządku? – powtórzył.

      – Tak, dziękuję za troskę.

      – Pani płacze… Mogę jakoś pomóc?

      Ania pokręciła głową.

      – Baby blues – odpowiedziała szybko.

      – Baby blues? – zdziwił się policjant.

      – Takie humory młodej matki. – Uśmiechnęła się na siłę. – Przejdzie. Zawirowania hormonalne.

      Młody policjant niezbyt znał się na hormonach, ale intuicja mówiła mu, że nie zaszkodzi się codziennie przejść obok tej kamienicy. Nic się też nie stanie, jak podpyta sąsiadów o to i owo. A czasem i zapuka do drzwi na pierwszym piętrze. Tych po prawej stronie. Już wtedy, te kilka lat temu, przeczuwał, że to nie będzie jedyne jego spotkanie z piękną, aczkolwiek przemęczoną kobietą i jej dzieckiem, które było tak maleńkie, jakby dopiero co się urodziło.

      Posterunkowy Robert Krusz nawet nie podejrzewał, iż tak było w istocie. Kiedy poznał Zofię miała ona zaledwie trzy dni i dopiero wyszła ze szpitala. Potem widywał ją wielokrotnie i wielokrotnie miał nadzieję, że wreszcie jej matka przyzna się, że te siniaki czy podrapane ramiona to nie od tego, że się potknęła albo przewróciła. Jednak Anna była zbyt ambitna, by się przyznać do błędu. Uważała, że kiedyś podjęła decyzję i nie mogła nikogo winić za to, że była ona zła. Trzeba zacisnąć zęby i w spokoju znosić wszystko dla dobra dziecka.

      Tylko czasem zastanawiała się, czy nie byłoby im lepiej, gdyby były same. Gdyby tak nagle uciekły. Gdzieś daleko. Albo nawet niezbyt daleko. Na przykład tam, gdzie sprzątała dom, który tego w ogóle nie wymagał. Ostatnio coraz częściej zabierała tam Zosię. Bawiły się wtedy w udawanie.

      – Mamo, chodź, będziemy się bawiły, że ty jesteś moją mamą, a ja twoją córką, a to jest nasz dom? – zapytała kiedyś Zosia.

      – Kochanie, ale ja przecież jestem twoją mamą, a ty moją córką.

      – No tak, ale nie mamy takiego ładnego domku.

      Ania rozejrzała się wokół.

      – No tak, nasz jest trochę mniejszy. – Próbowała się roześmiać.

      – Tak. I nasz jest czarny.

      – Czarny? Jak to czarny? – zaniepokoiła się.

      – Mamusiu, będziemy piły herbatkę, jak królowe. – Dziewczynka zmieniła temat. – Ja wiem, że nie możemy naprawdę wziąć od tej pani, co tu mieszka, herbaty, ale może tak będziemy pić na niby. I będziemy rozmawiać.

      – Dobrze, kochanie – zgodziła


Скачать книгу