Czerwona kraina. Joe Abercrombie

Читать онлайн книгу.

Czerwona kraina - Joe Abercrombie


Скачать книгу
A zatem...

      – Pamięta pan nasze pierwsze spotkanie?

      Na ustach Coski nagle pojawił się świetlisty uśmiech, do jakiego tylko on był zdolny; dobry nastrój i dobre intencje aż promieniowały z jego twarzy poprzecinanej głębokimi zmarszczkami.

      – Oczywiście. Miałem na sobie tamten błękitny mundur, a ty brązowe łachmany.

      – Powiedział pan... – Teraz wydawało się to niemożliwe. – Powiedział pan, że razem będzie się nam dobrze powodziło.

      – I czy tak nie jest? Zarówno legalnie, jak i finansowo. – Zupełnie jakby między tymi bliźniaczymi biegunami rozciągało się całe spektrum dobroci.

      – A... moralnie?

      Stary zmarszczył czoło, jakby usłyszał słowo w obcym języku.

      – Moralnie?

      – Generale, proszę. – Temple posłał Cosce swoje najbardziej szczere spojrzenie. Wiedział, że potrafi być szczery, kiedy naprawdę w coś wierzy. Albo kiedy ma wiele do stracenia. – Błagam pana. Niech pan nie podpisuje tego dokumentu. To nie będzie wojna, tylko morderstwo.

      Cosca uniósł brew.

      – To niewielka różnica dla pogrzebanych.

      – Nie jesteśmy sędziami! Co się stanie z ludźmi z tych miasteczek, gdy wkroczą między nich żołnierze żądni plądrowania? Z kobietami i dziećmi, generale, którzy nie brali żadnego udziału w buncie. Stać nas na coś lepszego.

      – Czyżby? W Kadirze tak nie twierdziłeś. O ile pamiętam, przekonałeś mnie do podpisania tamtego kontraktu.

      – Cóż...

      – A w Styrii, czy to nie ty zachęcałeś mnie, żebym odebrał, co do mnie należy?

      – Miał pan pełne prawo...

      – Zanim pożeglowaliśmy na Północ, pomogłeś mi namówić ludzi. Potrafisz być bardzo przekonujący, kiedy się do tego przyłożysz.

      – Więc niech pan pozwoli się przekonać także teraz. Proszę, generale Cosca, niech pan tego nie podpisuje.

      Zapadło długie milczenie. Cosca wziął głęboki wdech, a jego czoło pokryły jeszcze głębsze zmarszczki.

      – Zatem odmowa ze względu na klauzulę sumienia.

      – Sumienie – mruknął Temple z nadzieją w głosie – to odprysk boskości? – A także gówniany nawigator, który właśnie wyprowadził go na niebezpieczne wody. Zdał sobie sprawę, że nerwowo skubie brzeg koszuli, a Cosca na niego patrzy. – Po prostu mam przeczucie, że to zadanie... – z trudem szukał słów, które mogłyby powstrzymać nieuniknione – ...źle się skończy – zakończył słabo.

      – Przyjemne zadania rzadko wymagają usług najemników. – Cosca nieco mocniej zacisnął dłoń na jego ramieniu, a Temple poczuł za sobą przytłaczającą obecność Przyjaznego. Nieruchomego i milczącego, ale bardzo rzeczywistego. – Ludzie kierujący się sumieniem i przekonaniami mogliby się lepiej sprawdzić w innych branżach. Z tego co mi wiadomo, Inkwizycja Jego Królewskiej Mości oferuje pracę w szlachetnej sprawie?

      Temple przełknął ślinę, zerkając na Superiora Pike’a, który zdołał już przywabić pokaźnych rozmiarów świergoczące ptasie stado.

      – Nie sądzę, żeby podobała mi się ich wizja szlachetności.

      – Tak to już jest ze szlachetnością, że każdy ma inną jej wizję – odparł Cosca. – Tymczasem złoto jest uniwersalne. Ze swojego sporego doświadczenia wiem, że lepiej troszczyć się o to, co dobre dla własnej sakiewki, niż o to, co po prostu... dobre.

      – Ja tylko...

      Cosca ścisnął jeszcze mocniej.

      – Nie chcę być niemiły, Temple, ale nie wszystko kręci się wokół ciebie. Muszę myśleć o powodzeniu całej swojej kompani. To pięciuset ludzi.

      – Pięciuset dwunastu – rzekł Przyjazny.

      – Oraz jeden z czerwonką. Nie mogę im szkodzić ze względu na twoje uczucia. To by było... niemoralne. Potrzebuję cię, Temple. Ale jeśli chcesz odejść... – Cosca ciężko westchnął. – Pomimo wszystkich twoich obietnic, pomimo mojej szczodrości, pomimo wszystkiego, co razem przeszliśmy, cóż... – Wyciągnął rękę w stronę płonącej Mulkovej i uniósł brwi. – Drzwi są otwarte.

      Temple przełknął ślinę. Mógł odejść. Mógł powiedzieć, że nie chce mieć z tym nic wspólnego. Wystarczy tego dobrego, psiakrew! Ale to wymagało odwagi. Zostałby bez uzbrojonych ludzi za plecami. Samotny i słaby, znów stałby się ofiarą. To byłoby trudne, a Temple zawsze wybierał najprostsze wyjście. Nawet kiedy wiedział, że jest niewłaściwe. Zwłaszcza wtedy, ponieważ te dwie cechy często idą w parze. Nawet kiedy doskonale zdawał sobie sprawę, że ostatecznie sprawy się skomplikują. Po co myśleć o jutrze, skoro dzisiejszy dzień daje się nam we znaki?

      Być może Kahdia znalazłby jakiś sposób, żeby to powstrzymać. Zapewne byłby skłonny do jakiegoś olbrzymiego poświęcenia. Jednakże Temple, co oczywiste, nie był Kahdią. Otarł świeżą warstwę potu z czoła, zmusił się do niewyraźnego uśmiechu i ukłonił.

      – Zawsze do usług.

      – Znakomicie! – Cosca wyjął kontrakt z bezwładnej dłoni notariusza i rozłożył dokument na złamanej kolumnie, żeby go podpisać.

      Superior Pike wstał, strzepując okruchy z bezkształtnego czarnego płaszcza i płosząc ptaki.

      – Czy pan wie, co pana czeka na zachodzie?

      Pozwolił, by to pytanie wybrzmiało. Z dołu dobiegało ciche pobrzękiwanie, stękanie i trzaskanie, gdy Praktycy odprowadzali jeńców. W końcu sam sobie odpowiedział.

      – Przyszłość. Jednak nie należy ona do Starego Imperium, którego czas minął przed tysiącem lat. Nie należy do Duchów, gdyż to banda dzikusów. Nie należy do uchodźców, poszukiwaczy przygód ani oportunistycznych śmieci, którzy postanowili zapuścić pierwsze korzenie w tamtej dziewiczej glebie. Nie. Przyszłość należy do Unii. Musimy ją wywalczyć.

      – Nie wolno nam się bać tego, co konieczne, żeby to osiągnąć – dodał Lorsen.

      – Bez obaw, panowie. – Cosca z uśmiechem nakreślił ostatni zawijas swojego podpisu. – Wspólnie wywalczymy przyszłość.

      Zwyczajni ludzie

      Deszcz ustał. Płoszka zerkała poprzez drzewa ożywiane kapaniem wody, poza porzucony pień spoczywający na kozłach, częściowo obdarty, z nożem zaklinowanym pod zawijasem kory, w stronę poczerniałego szkieletu domu.

      – Nietrudno drani wytropić – szepnął Owca. – Gdziekolwiek się pojawią, zostawiają za sobą spalone budynki.

      Zapewne uważają, że zabili każdego, komu mogło zależeć na tym, żeby za nimi podążyć. Płoszka starała się nie myśleć o tym, co się może stać, kiedy zauważą ją i Owcę podążających za nimi rozklekotanym wozem.

      Kiedyś starannie rozplanowywała każdą chwilę każdego dnia – dla siebie, Owcy, Gully’ego, Pestki, Ro – układając je na właściwych miejscach i przypisując im właściwy sens. Zawsze patrzyła przed siebie, w przyszłość lepszą niż teraźniejszość, widząc ją wyraźnie jak wybudowany dom. Trudno uwierzyć, że od tamtej pory minęło zaledwie pięć nocy spędzonych pod łopoczącym płótnem z tyłu wozu. Pięć poranków, gdy budziła się sztywna i obolała, a świt przypominał dziurę ziejącą jej pod stopami. Pięć dni szukania śladów na trawiastym pustkowiu, a potem w lasach, kiedy


Скачать книгу