Mali mężczyźni. Louisa May Alcott

Читать онлайн книгу.

Mali mężczyźni - Louisa May Alcott


Скачать книгу
wady – zawołał Demi, zabierający zwykle głos w podobnych rozmowach, miał w nich bowiem wprawę i upodobanie.

      – Zastanówcie się, czego wam najbardziej trzeba, a potem każdy mi powie swoje życzenia, ja zaś dopomogę, żeby się przyjęło ziarno; ale musicie także sami dokładać starań, bo inaczej stanie się z wami to, co z siedmioma melonami Tommy’ego – będą same liście, bez owocu. Zaczynając od starszych, zapytam matki, co pragnie mieć na swej grządce, bo wszyscy stanowimy cząstki tego ogrodu i możemy być obfitym żniwem dla naszego Pana, jeżeli go będziemy dostatecznie kochali – rzekł ojciec Bhaer.

      – Ja bym poświęciła cały swój grunt uprawie cierpliwości, bo mi jej najbardziej potrzeba – rzekła pani Jo tak poważnie, iż chłopcy zamyślili się nad tym szczerze, co powiedzą, skoro na nich przyjdzie kolej. Niektórzy poczuli wyrzuty sumienia, że to z ich powodu wyczerpał się tak prędko jej zapas tej cnoty.

      Franz pragnął hodować wytrwałość, Tommy stanowczość, Ned dobry temperament, Daisy pracowitość, Demi taką mądrość, jak dziadunia, Nat zaś nieśmiało odezwał się, że mu brakuje tylu rzeczy, iż prosi, żeby pan Bhaer uczynił zań wybór. Inni prawie tych samych zalet pragnęli co pozostali, a cierpliwość, dobry temperament i szlachetność zdawały się ulubionymi ich płodami. Jeden z chłopców życzył sobie polubić ranne wstawanie, ale nie wiedział, jakby nazwać ten gatunek ziarna, a biedny Nadziany rzekł z westchnieniem:

      – Ja bym chciał, żeby mi lekcje tak przypadały do smaku, jak obiady, ale to jest niemożliwe.

      – Zasiejemy wyrzeczenie się siebie i gdy je będziesz obkopywał i polewał, tak ładnie wyrośnie, że na przyszłe święta Bożego Narodzenia już nie zachorujesz na niestrawność. Pracuj nad umysłem, mój George, niech się stanie tak łakomy jak ciało i może nie mniej polubisz kiedyś książki, jak ten mój filozof – rzekł pan Bhaer i odgarniając Demiemu z pięknego czoła włosy, dodał: – I ty jesteś łakomy, mój synu, bo tak napełniasz sobie głowę czarodziejskimi bajkami, jak George nadziewa żołądek ciastem lub cukierkami. Jedno i drugie jest złem i chciałbym, żebyście spróbowali czegoś lepszego. Arytmetyka jest o połowę mniej przyjemna jak Baśnie z tysiąca i jednej nocy, ale to bardzo pożyteczna rzecz i radzę ci uczyć się jej, żebyś potem nie potrzebował wstydzić się i żałować.

      – Wszakże powieść Harry and Lucy nie jest czarodziejską bajką, i pełno w niej wzmianek o barometrach, o cegle, o kuciu koni i o różnych pożytecznych rzeczach, a jednak mnie zajmuje, prawda, Daisy? – zapytał Demi, przejęty swoją obroną.

      – Może być; ale częściej cię zastaję nad czarodziejską bajką niż nad książką tego rodzaju. Zrobię dziś umowę z wami dwoma: George będzie jadał tylko trzy razy dziennie, ty przeczytasz nie więcej, jak jedną książkę tygodniowo, a ja wam podaruję nowy plac do krykieta; tylko mi przyrzeczcie, że będzie grywać – rzekł wuj Fritz nalegająco, gdyż Nadziany miał wstręt do ruchu, Demi znowu spędzał na czytaniu wszystkie wolne godziny.

      – Kiedy nie lubimy krykieta – rzekł Demi.

      – Może teraz, bo wam ta gra jeszcze nie jest znana. Zresztą, wszakże miło wam będzie użyczać tego placu innym chłopcom.

      W ten sposób trafił im do przekonania i zgodzili się na układ, ku uciesze całej gromadki.

      Jeszcze gawędzili trochę o swych pracach ogrodniczych, po czym nastąpił chóralny śpiew. Pani Bhaer przygrywała im na fortepianie, Franz na flecie, profesor na wiolonczeli, Nat zaś na skrzypcach. Był to bardzo skromny koncercik, ale sprawiał wielką przyjemność całemu gronu i nawet stara Asia, siedząca w kącie, odzywała się czasem najsłodszym głosem ze wszystkich, bo w tym domu pan i sługa, stary i młody, Murzyn i biały, brali udział w niedzielnym śpiewie wznoszącym się do Ojca powszechnego.

      Gdy chór umilkł, pan Bhaer uścisnął wszystkich a pani Jo pocałowała każdego po kolei od szesnastoletniego Franza aż do małego Roba, który zwykł ją całować w koniuszek nosa, po czym rozeszli się na spoczynek.

      W dziecięcej sypialni przytłumione światło lampy padało na obraz wiszący nad łóżkiem Nata. Było ich więcej na ścianach, ale jemu zdawało się, że ten musi mieć jakieś szczególne znaczenie, bo go okalała śliczna rama z mchu i szyszek, a u spodu, na haczyku wisiała doniczka pełna leśnych kwiatów. Obraz ów był najpiękniejszy ze wszystkich i Nat wpatrywał się weń z wielką ciekawością.

      – To moja własność – odezwał się miłym głosikiem Demi, który właśnie w nocnej koszulce chodził do cioci Jo po plasterek do skaleczonego palca.

      – Co on robi tym dzieciom? – zapytał Nat.

      – To Chrystus, Bóg–Człowiek: błogosławi dzieci. Czy nic o nim nie wiesz? – zapytał Demi ze zdziwieniem.

      – Niewiele; ale chciałbym wiedzieć coś więcej, bo ma taką miłą twarz – odpowiedział Nat, który dotąd słyszał prawie tylko wtedy o Bogu–Człowieku, skoro ktoś wzywał imienia Jego nadaremno.

      – Ja wszystko o nim wiem i bardzo mi się ta historia podoba, bo jest prawdziwa – rzekł Demi.

      – Kto ci ją opowiedział?

      – Dziadunio; on wie wszystko i opowiada najpiękniejsze rzeczy w świecie. Jak byłem mały, to się bawiłem zwykle jego wielkimi księgami i robiłem z nich mosty, koleje żelazne i domy.

      – Ile masz teraz lat? – zapytał Nat z poszanowaniem.

      – Skończę niedługo dziesięć.

      – Musisz umieć dużo rzeczy, prawda?

      – Tak; sam widzisz, że mam wielką głowę i dziadunio mówi, że trzeba dużo wiadomości, żeby ją napełnić, więc zbieram je skrzętnie – odparł Demi swym spokojnym tonem.

      Nat roześmiał się, ale po chwili rzekł poważnie:

      – Proszę cię, opowiedz mi coś.

      Idąc za jego prośbą, Demi z przyjemnością zaczął opowiadać:

      – Znalazłem raz ładną książkę, którą chciałem się pobawić, ale dziadunio mi zabronił i sam pokazywał obrazki, opowiadając o nich. Bardzo mi się podobały te historie: o Józefie i jego złych braciach, o żabach, co się wydobyły z morza, o Mojżeszu puszczonym na wodę, o wielu innych pięknych rzeczach, ale ze wszystkich najlepiej przypadła mi do smaku historia o Bogu–Człowieku. Dziadunio tyle razy mi ją opowiadał, że umiem ją na pamięć, i dał mi ten obraz, żebym jej nie zapomniał. Jak raz bardzo chorowałem, powieszono mi go tutaj, i odtąd pozostał dla innych chorych chłopców, żeby mu się przyglądali.

      – Dlaczego on błogosławił te dzieci?

      – Bo je kochał.

      – Czy były biedne? – spytał Nat, wpadając w zadumę.

      – Tak mi się zdaje: patrz, niektóre są prawie nagie i matki ich nie wyglądają na wielkie panie. On kochał ubogich i bardzo był dla nich dobry. Wyświadczał im wiele dobrego, wspomagał ich i nauczał bogaczy, żeby się nie obchodzili z nimi srogo. Oni go też kochali bardzo a bardzo! – zawołał Demi z zapałem.

      – Czy on sam był bogaty?

      – O nie! Urodził się w stajence i tak był biedny, że gdy dorósł, nie miał domu, gdzie by mógł mieszkać i czasami nie miał co jeść, póki go kto nie wspomógł. Chodził po świecie, głosząc nauki, nawracając na dobrą drogę, aż go wreszcie źli ludzie umęczyli na śmierć.

      – Za co? – spytał Nat i usiadł na łóżku, aby lepiej widzieć i słyszeć, tak go zajął Bóg–Człowiek, który dbał o biednych.

      – Opowiem


Скачать книгу