Chemia śmierci. Simon Beckett

Читать онлайн книгу.

Chemia śmierci - Simon Beckett


Скачать книгу
na które nie potrafiłem odpowiedzieć.

      Dlatego uciekłem. Odwróciłem się plecami do wszystkiego, co znałem, odświeżyłem dawno nabytą wiedzę medyczną i ukryłem się tutaj, gdzie diabeł mówi dobranoc.

      Chciałem dać sobie szansę, jeśli nie na życie, to na nową pracę. Taką, w której będę się zajmował żywymi, nie zmarłymi, poprzez którą będę próbował opóźnić tę nieuchronną przemianę, choć ani trochę nie przybliżyłem się do jej zrozumienia. I udawało mi się to.

      Aż do teraz.

      Podszedłem do biurka i otworzyłem szufladę. Wyjąłem zdjęcia i położyłem je spodem do góry. Tylko spojrzę i oddam Mackenziemu. Do niczego mnie to nie zobowiązuje, tłumaczyłem sobie. Odwróciłem je.

      Nie przeczuwałem, że wywrą na mnie tak znajome wrażenie. Nie chodziło tylko o to, co przedstawiały – choć było to wystarczająco szokujące – ale o to, że patrząc na nie, czułem, jakbym cofał się w czasie. Nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem się im bacznie przyglądać.

      Fotografii było sześć, zrobiono je pod różnym kątem i z różnej perspektywy. Pośpiesznie przejrzałem jedną po drugiej, po czym wróciłem do początku, by przyjrzeć im się bardziej szczegółowo. Ciało było nagie, leżało twarzą w dół, ręce wyciągnięte do przodu, jakby postać nurkowała w wysokiej trawie. Ze zdjęć nie dało się wywnioskować płci ofiary. Pociemniała rozluźniona skóra ześlizgiwała się jak źle dopasowany silikonowy kombinezon, ale nie to przyciągało wzrok. Sam miał rację. Mówił, że zwłoki miały skrzydła, i tak właśnie było. Po obu stronach kręgosłupa biegły dwa głębokie nacięcia.

      Tkwiły w nich dwa białe łabędzie skrzydła upodabniające zwłoki do upadłego, rozkładającego się anioła.

      W zestawieniu z gnijącą skórą tworzyły szokująco obsceniczną kompozycję. Patrzyłem na nie jeszcze przez chwilę, potem przeniosłem wzrok na same zwłoki. Czerwie wysypywały się z ran jak ryż. Nie tylko z tych dwóch dużych na łopatkach, ale z wielu mniejszych rozcięć na plecach, rękach i nogach. Rozkład był daleko posunięty. Upał i wilgoć przyspieszyły ten proces, a zwierzęta i owady dołożyły swoje. Każdy z czynników miał własną historię do opowiedzenia, każdy pomagał ustalić, ile czasu minęło od zgonu.

      Na ostatnich trzech fotografiach zwłoki leżały obrócone na plecy. Były na nich drobne rany, a twarz stanowiła bezkształtną masę rozłupanej w drzazgi kości. Poniżej z ziejącej rany na gardle bielały chrząstki, twardsze i wolniej się rozkładające niż okrywająca je tkanka miękka. Pomyślałem o Bess, owczarku Sally. Jej też poderżnięto gardło. Jeszcze raz przejrzałem zdjęcia. Gdy przyłapałem się na tym, że szukam na nich czegokolwiek rozpoznawalnego, odłożyłem je. Rozległo się pukanie do drzwi.

      Wjechał Henry.

      – Janice mówiła mi o wizycie policji. Miejscowi znowu zaniedbują inwentarz?

      – Chodziło o wczoraj.

      – Aha – zreflektował się. – Jakiś problem?

      – Raczej nie.

      Co nie do końca było prawdą. Czułem się niezręcznie, nie mówiąc Henry’emu wszystkiego, ale nigdy nie zwierzałem mu się ze swojej przeszłości. Wiedział, że byłem antropologiem, ale jest to dziedzina na tyle szeroka, że może skrywać różne rodzaje grzeszków. Nie mówiłem mu, że pracowałem przy śledztwach. Nie było to coś, o czym miałem ochotę rozprawiać. Przebiegł wzrokiem po fotografiach leżących na biurku. Stał za daleko, by dostrzec szczegóły, lecz i tak poczułem się jak przyłapany na gorącym uczynku. Schowałem zdjęcia z powrotem do koperty. Uniósł brwi pytająco.

      – Porozmawiamy o tym później, dobrze? – powiedziałem.

      – Oczywiście. Nie miałem zamiaru wtykać nosa w nie swoje sprawy.

      – Nie chodzi o to. Tylko… muszę teraz przemyśleć parę kwestii.

      – Wszystko w porządku? Wyglądasz, jakby coś cię gnębiło.

      – Nie, wszystko w porządku.

      Pokiwał głową, ale nadal patrzył na mnie z zatroskaniem.

      – Może pożeglujemy jakoś niebawem? Odrobina ruchu dobrze nam zrobi.

      Choć potrzebował pomocy przy wsiadaniu do łodzi, to kiedy już znalazł się na pokładzie, bez problemu wiosłował i nawigował żaglem.

      – Jasne. Ale dopiero za kilka dni.

      Widziałem, że ma ochotę podrążyć temat, ale się powstrzymuje. Odjechał do drzwi.

      – No nic, jakby co, to wiesz, gdzie mnie szukać.

      Gdy wyszedł, oparłem się o plecy fotela i zamknąłem oczy. Nie chciałem tego wszystkiego. Ale czy ktokolwiek tego chciał? Ofiara na pewno najmniej. Pomyślałem o zdjęciach i zdałem sobie sprawę, że podobnie jak ona nie mam wyboru.

      Razem z kopertą Mackenzie zostawił swoją wizytówkę, jednak nie mogłem się do niego dodzwonić ani na komórkę, ani do biura. Nagrałem wiadomość i się rozłączyłem. Powiedzieć, że podjąwszy w końcu decyzję, poczułem się lepiej, to przesada, ale jakby spadła ze mnie część ciężaru.

      Miałem jeszcze poranne wizyty do odbycia. Tylko dwie, żadnych poważnych przypadków: dziecko ze świnką i przykuty do łóżka staruszek, odmawiający przyjmowania pokarmów. Skończyłem w porze lunchu. W drodze powrotnej, gdy zastanawiałem się, czy udać się do domu, czy do pubu, zadzwonił telefon.

      Nerwowo chwyciłem za aparat, ale okazało się, że to tylko Janice. Chciała mi przekazać, że dzwonili ze szkoły. Martwią się o Sama Yatesa i proszą, bym go obejrzał. Zgodziłem się. Ucieszyłem się, że mam coś sensownego do zrobienia w oczekiwaniu na telefon od Mackenziego.

      Widok policjantów na ulicach Manham był otrzeźwiającym przypomnieniem tego, co się wydarzyło. Ich służbowe mundury kontrastowały z wesołą lekkością rabatek na dziedzińcu kościoła i skwerku. W powietrzu unosiła się aura milczącego podekscytowania. Szkoła wydawała się oazą normalności. Starsze dzieci miały prawie dziesięć kilometrów do najbliższej szkoły średniej, ale dla młodszych zachowała się w Manham podstawówka. Mieściła się w budynku starego kościoła, z podwórzem radośnie połyskującym w słońcu feerią barw. Był ostatni tydzień semestru przed długą przerwą wakacyjną, co podkręcało temperaturę zwykłego amoku przerwy obiadowej. Mała dziewczynka odbiła się od moich nóg, robiąc unik przed goniącą ją koleżanką. Chichocząc, obie pobiegły dalej, tak pochłonięte zabawą, że ledwo mnie zauważyły.

      Idąc do gabinetu dyrektora, poczułem znajomy ucisk w trzewiach. Betty, sekretarka, posłała mi radosny uśmiech, gdy zapukałem w uchylone drzwi.

      – Dzień dobry, pan do Sama?

      Była to drobna kobieta o serdecznej twarzy, która całe życie spędziła w Manham. Nigdy nie wyszła za mąż, mieszkała ze swoim bratem, a dzieci ze szkoły traktowała jak rodzinę.

      – Jak on się trzyma? – spytałem.

      Skrzywiła się.

      – Jest trochę zdenerwowany. Czeka w gabinecie lekarskim. Drzwi obok.

      Gabinet lekarski to określenie nieco na wyrost dla pokoiku z umywalką, kozetką i apteczką. Sam ze spuszczoną głową siedział na kozetce, dyndając nogami. Wyglądał mizernie, jakby zaraz miał się rozpłakać. Siedząca obok młoda kobieta mówiła coś do niego uspokajającym głosem i pokazywała mu książkę. Gdy wszedłem, przerwała z ulgą.

      – Dzień dobry, David Hunter, jestem lekarzem – przywitałem się i uśmiechnąłem do chłopca. – Jak się masz, Sam?

      – Jest trochę zmęczony – odpowiedziała za niego kobieta. – Chyba coś złego przyśniło mu się w nocy, prawda, Sam?

      Zwracała


Скачать книгу