Chemia śmierci. Simon Beckett

Читать онлайн книгу.

Chemia śmierci - Simon Beckett


Скачать книгу
Zmierzwiłem mu włosy i wstałem.

      – Zdrów jak ryba. Poczekasz chwilę, a ja porozmawiam z twoją nauczycielką?

      – Nie! – odparował w panice.

      Kobieta posłała mu ciepły uśmiech.

      – Będziemy za drzwiami. Zostawię je uchylone i zaraz do ciebie wrócę, dobrze?

      Dała mu książkę. Wziął ją po chwili z ponurą miną. Poszedłem za nią korytarzem. Zgodnie z obietnicą zostawiła otwarte drzwi, ale stanęła na tyle daleko, by nie było nas słychać.

      – Przepraszam, że musiał pan się fatygować, ale nie wiedziałam, co robić – powiedziała cicho. – Dostał okropnej histerii. To do niego zupełnie niepodobne.

      Znowu pomyślałem o zdjęciach.

      – Słyszała pani, co się wczoraj stało, prawda?

      Skrzywiła się.

      – Wszyscy słyszeli. W tym właśnie kłopot. Dzieci go wypytywały. To go przerosło.

      – Wezwała pani jego rodziców?

      – Próbowałam. Nie mogę się z nimi skontaktować pod żadnym z numerów. – Przepraszająco wzruszyła ramionami. – Dlatego pomyślałam o panu. Naprawdę się o niego niepokoję.

      Widać było, że mówi szczerze. Wyglądała na jakieś dwadzieścia parę, może trzydzieści lat. Jej krótkie blond włosy wydawały się naturalne, ale były o kilka odcieni jaśniejsze od ciemnych brwi, zmarszczonych z niepokojem. Na twarzy miała siateczkę jasnych piegów i delikatną opaleniznę.

      – Przeżył wielki szok. Pewnie będzie potrzebował trochę czasu, żeby sobie z tym poradzić – powiedziałem.

      – Biedne dziecko. Akurat teraz, gdy idą wakacje. – Zerknęła na otwarte drzwi. – Myśli pan, że będzie potrzebował pomocy psychologa?

      Sam się nad tym zastanawiałem. Jeśli nie poprawi mu się za dzień lub dwa, będzie to chyba wskazane. Ale sam kiedyś przeżywałem coś podobnego i wiem, że czasami rozgrzebywanie ran tylko potęguje krwawienie. Być może nie było to nowoczesne podejście do sprawy, ale wolałbym, by chłopak spróbował sam sobie z tym poradzić.

      – Zobaczymy, jak się będzie czuł. Może pod koniec tygodnia będzie już biegał jak fryga.

      – Miejmy nadzieję.

      – Teraz najlepiej zabrać go do domu – powiedziałem. – Dzwoniła pani do szkoły jego brata? Może wiedzą, jak skontaktować się z ich rodzicami.

      – Nie, nie pomyśleliśmy o tym.

      Wyglądała, jakby sobie to wyrzucała.

      – Ktoś będzie mógł się nim zająć do czasu, gdy go odbiorą?

      – Ja z nim zostanę. Ktoś zastąpi mnie na lekcji. – Otworzyła szeroko oczy. – Och, przepraszam, nie zdążyłam powiedzieć! Jestem jego nauczycielką!

      – Domyśliłem się – odparłem z uśmiechem.

      – Rany, w ogóle się nie przedstawiłam, prawda? – Rumieniec tylko podkreślił jej piegi. – Jenny. Jenny Hammond.

      Podała mi dłoń, na wpół odruchowo. Rękę miała ciepłą i suchą. Słyszałem, że na początku roku przyjęli nową nauczycielkę, ale nigdy wcześniej jej nie widziałem. A przynajmniej nie przypominałem sobie tego.

      – Zdaje się, że raz czy dwa widziałam pana w Baranku – powiedziała.

      – To więcej niż prawdopodobne. Jeśli chodzi o życie nocne, to mamy tu niewielki wybór.

      Uśmiechnęła się.

      – Zauważyłam. Ale właśnie dlatego człowiek sprowadza się do takiego miejsca jak to, prawda? Z dala od wszystkiego. – Coś na mojej twarzy musiało zwrócić jej uwagę. – Przepraszam, nie mówi pan jak ktoś stąd, więc pomyślałam…

      – Nie szkodzi, nie jestem tutejszy.

      Uspokoiła się, ale tylko trochę.

      – No nic, muszę wracać do Sama.

      Wszedłem do gabinetu razem z nią, żeby pożegnać się z chłopcem i upewnić, że nie potrzebuje środka uspokajającego. Postanowiłem, że odwiedzę go jeszcze wieczorem w domu, powiem jego matce, by przez kilka dni nie posyłała go do szkoły, do czasu, aż pamięć tego, co widział, nie okrzepnie w nim na tyle, by nie jątrzyły jej docinki kolegów. Byłem już w samochodzie, gdy zadzwonił telefon. Tym razem był to Mackenzie.

      – Nagrał się pan – zaczął bez ogródek.

      Zacząłem mówić w pośpiechu, chcąc jak najszybciej wyrzucić z siebie te słowa.

      – Pomogę wam zidentyfikować ciało. Ale nic więcej. Nie zamierzam się dalej w tym babrać, dobrze?

      – Jak pan sobie życzy. – W jego głosie trudno się było doszukać wylewnej wdzięczności, ale i moja propozycja nie była wyjątkowo szczodra. – To jak pan chce to rozegrać?

      – Muszę obejrzeć miejsce, gdzie znaleziono zwłoki.

      – Zabrali je już do kostnicy, ale możemy się tam spotkać za godzinę…

      – Nie, nie chcę oglądać samych zwłok. Tylko miejsce, w którym leżały.

      Wyczuwałem jego irytację.

      – Ale po co?

      Zaschło mi w ustach.

      – Żeby pozbierać sobie liście.

      Nad bagnem leniwie frunęła czapla, ślizgając się przez chłodne powietrze. Była tak duża, że aż dziw, że utrzymywała się w locie, prawdziwy olbrzym w porównaniu z mniejszym ptactwem wodnym, na które rzucała cień. Zmieniła kąt nachylenia skrzydeł, zwróciła się w stronę jeziora i wylądowała, dwukrotnie uderzywszy skrzydłami. Arogancko potrząsając głową, dostojnie przeszła przez płyciznę, po czym znieruchomiała w skamieniały pomnik na nogach cienkich jak trzcina.

      Niechętnie odwróciłem głowę, słysząc, że zbliża się Mackenzie.

      – Proszę – powiedział, podając mi zalakowaną plastikową torebkę. – Niech pan to włoży.

      Wyjąłem biały papierowy kombinezon i wciągnąłem go przez buty, uważając, by nie rozerwać cienkiego materiału. Ledwo go zapiąłem, a już zacząłem się pocić. Ogarnęło mnie niepokojąco znajome wrażenie nieprzyjemnej wilgoci.

      Jakbym cofnął się w czasie.

      Odkąd zobaczyłem Mackenziego na tym samym odcinku drogi, gdzie dzień wcześniej przyprowadziłem policjantów, doznawałem niemijającego déjà vu. Teraz po jej obu stronach stały radiowozy i duże przyczepy mieszczące mobilne centrum koordynacyjne. Gdy już miałem na sobie kombinezon i papierowe buty, w milczeniu ruszyliśmy ścieżką biegnącą przez mokradła, którą teraz opasano równoległymi wstęgami taśmy policyjnej. Wiedziałem, że Mackenzie chce spytać, co zamierzam, i wiedziałem, że zdradzenie się przede mną z tą ciekawością poczytałby za oznakę słabości. Ale ja wcale nie miałem ochoty na idiotyczne próby sił, po prostu odwlekałem moment, w którym będę musiał zmierzyć się z tym, po co tu przyszedłem.

      Porośnięte trawą miejsce, w którym znaleziono zwłoki, odgrodzono jeszcze większą ilością taśmy. W środku roiło się od śledczych, anonimowych i nierozróżnialnych w białych kombinezonach. Znów poczułem ukłucie niechcianych wspomnień.

      – Gdzie, do pioruna, jest maść mentolowa? – rzucił Mackenzie, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

      Jakaś kobieta podała mu słoiczek. Rozsmarował


Скачать книгу