Spotkajmy się po wojnie. Agnieszka Jeż
Читать онлайн книгу.dobry człowiek, najlepszy, jakiego znam. Kryształ w środku nosi. To nieprawda, co powiedziała Maria, że on sam wymyślił ten donos. Nieprawda, bo to ona zrobiła, ale nieprawda też w tym sensie, że to absolutnie niemożliwe, żeby dziadek zrobił coś nieprawego. Żeby oszukał, zataił, okłamał. Ja wiem, że on mnie kochał od dawna. Najpierw się zauroczył, potem troszczył, a na koniec się ze mną ożenił. Kochał mnie dłużej, niż ja jego. Ale ja też go kocham, Aniu. Widzę to pytanie w twoich oczach.
Anka nie zaprzeczyła, nie było sensu. Zresztą po co kłamać? Fala wywołana kłamstwami właśnie zmiotła dawne życie ich wszystkich.
– Cieszę się, że zobaczyłam Jana. Mimo wszystko się cieszę, bo to jest coś niezwykłego. Ale to spotkanie nie zmieni nic w moim życiu, w naszym, z Tadziem, życiu.
Tak, to Anka chciała usłyszeć. Jasne, że w tym wieku nie podejmuje się decyzji o rozstaniu tak łatwo jak w młodości, ale przecież widziała reakcję babci. Zdawała sobie sprawę, jak mocno się z Janem kochali. I że podobnie silne uczucie nie zdarzyło się później ani jednemu, ani drugiemu. Ale, z drugiej strony, Jan, przynajmniej tymczasowo, zostawił swoją żonę…
– Dziadek Marcina mieszka teraz z nim – postanowiła to powiedzieć. Ona nie będzie niczego zatajać.
– Domyśliłam się. Kiedy Jan był u mnie, wywnioskowałam z jego słów, że trudno mu będzie stanąć u boku Marii. Biedny. On jest w trudniejszym położeniu.
To, że babcia nie zostawi dziadka, to jedno, że wciąż darzy uczuciem dawnego narzeczonego – to drugie. Każde jej słowo było przepełnione tkliwością.
– Mnie też jest go żal. – Anka szczerze polubiła Jana Górskiego.
– A jak Marcin się odnalazł w tej sytuacji? Dla niego to również musi być trudne.
– Cóż… Marcin bardzo kocha swoją babcię. On się chował bez rodziców, jak wiesz, i babcia mu zastąpiła matkę. Dlatego teraz jest zagubiony. Bo mimo wszystko nie potrafi nie kochać Buby.
– To chyba naturalne. Takich uczuć nie da się wyrugować, one są odporne na różne wydarzenia.
– Ja to rozumiem, babciu. Ale nie rozumiem usprawiedliwiania. Bo on ją usprawiedliwia.
– Próbuje się ratować, nie dopuścić do siebie myśli, że ona jest zła. Gdyby tak myślał, to mógłby przestać ją kochać. Otworzyłby sobie taką furtkę, więc pilnuje, żeby ona była zamknięta.
– To też rozumiem. – Anka zaczęła się irytować. Najwyraźniej nie była tak wyrozumiała jak babcia. A może była na siebie zła za poranną rozmowę z Marcinem? A może się bała, że coś się między nimi popsuło? Albo – i to było najgorsze – może się bała, że to jednak nie jest odpowiedni facet? To wszystko razem sprawiało, że była podenerwowana, a w takich sytuacjach szukała sposobu, by się jakoś, gdzieś, na kimś wyładować. Nie potrafiła zatrzymać teraz tej złości. – Robi to jednak dziwnie. Nie à propos. Stwierdził na przykład, że ona także wycierpiała swoje w życiu, bo straciła córkę. A jaki to ma związek z tym, co zrobiła? Że niby taka sprawiedliwość wymierzona przez los. A czy ta córka to czymś zawiniła? No i Jan również stracił dziecko, a przecież on się losowi niczym nie naraził. – Anka pokłusowała, unoszona emocjami. – Babciu?… – zapytała niepewnie. Do tej pory babcia wyglądała całkiem dobrze, ale nagle pobladła. – Babciu, wszystko okej? – Pożałowała swojego wybuchu, przecież powinna zadbać o spokój babci, a nie dawać upust swoim emocjom.
– Dobrze, Aneczko. Po prostu jestem zmęczona. Nie gniewaj się, ale na dziś mi już wystarczy.
Anka pokiwała głową. Wstała z taboretu. Poczuła, w jak niewygodnej pozycji siedziała. Miała wrażenie, że napięła każdy mięsień. Nachyliła się nad babcią i delikatnie pocałowała ją w policzek.
Potem jeszcze raz poprawiła jej poduszkę i kołdrę. Przypomniało się jej, jak babcia letnimi wieczorami nachylała się nad nią, kiedy spędzała wakacje w Suwałkach. Wtedy to Anka wymagała troski, a babcia – „nasza kochana babcia Zosia” – się nią zajmowała.
Cicho zamknęła za sobą drzwi.
Wyszła ze szpitala.
To było przedziwne. Jeszcze przed chwilą siedziała zanurzona w dramatycznej historii, jakby czas się zatrzymał, a teraz stała na osłonecznionej ulicy – ludzie się spieszyli, potrącali ją, mijali. Tramwaje podzwaniały, auta szumiały. Toczyło się zwyczajne życie. Nikt i nic go nie zatrzyma.
Spojrzała na zegarek – dochodziła szósta. Postanowiła się przejść. Ruch jest dobry na wszystko – na te skamieniałe mięśnie i na ból głowy. I na myśli, z którymi nie wiadomo co zrobić.
Godzinę później wciąż jeszcze szła. Ile to może być kilometrów – z Wołoskiej na Ursynów? Dziesięć?
Po ósmej wpisała kod do domofonu w swoim bloku.
Zrobiła sobie kolację, ale tylko ją skubnęła.
Długo stała pod prysznicem; gorąca woda wreszcie przyniosła ulgę ciału, ale na mętlik w głowie nic nie poradziła – tu by się raczej przydał kubeł lodowatej.
W nocy śniło się jej, że dostała przesyłkę poleconą. Pokwitowała odbiór, zdziwiona, że na kopercie nie ma nazwiska i adresu nadawcy. Rozerwała opakowanie i wyjęła list. Starannie, odręcznie napisany, na błękitnym papierze czerpanym. „Staroświecki”, pomyślała. W pewnym sensie się nie pomyliła. List był od „Najwyższej Instancji” z prośbą o wypełnienie wielopunktowej tabeli, w celu „sprawiedliwej oceny na Sądzie Ostatecznym”. W snach ludzie się niczemu nie dziwią, więc się nie zdziwiła, sprawdziła tylko, ile ma czasu na odesłanie dokumentów – „bez zwłoki”, i usiadła do biurka. I wtedy zobaczyła, że w tabeli, takiej jak w Excelu, były ich imiona i nazwiska: ona, Marcin, dziadkowie z obu stron, jej rodzice – wszyscy mieli zostać poddani jej ocenie. Pytania były i ogólne, i wnikliwe: „Czy kiedykolwiek umyślnie skrzywdził/skrzywdziła kogoś?”, „Czy potrafi przedłożyć czyjeś dobro nad swoje korzyści?”, „Czy kłamie?”, „Czy można mu/jej zaufać?”, „Czy potrafi się przyznać do winy?”, „Czy szczerze żałuje za grzechy?”, „Czy jest dobrym człowiekiem?”. Wiele takich pytań; z każdym kolejnym była coraz bardziej zmęczona, bo okazało się, że nie wystarczy podać krótkiej odpowiedzi „tak” lub „nie”, ale także uzasadnienie – to właśnie kryło się pod malutką gwiazdką przy głównym poleceniu. „Drobnym drukiem zawsze podaje się najmniej przyjemne zapisy w dokumencie”, pomyślała, „bez względu na piszącą do człowieka instancję”. Gdy odpowiedziała na ostatnie pytanie, ledwo już trzymając długopis w dłoni i z trudem utrzymując otwarte powieki, zobaczyła, że na samym dole tabeli widnieje zdanie: „Oceny zostaną podliczone i przełożone na wynik końcowy – na odwrotnej stronie”. Zdumiała się – staroświecki trybunał, nowoczesne technologie – ale tylko przez chwilę. Drżącą rękę odwróciła papier. Nic tam nie było. Spojrzała raz jeszcze – tylko czysta kartka. Może w kopercie coś zostało? Może zapodziała się jakaś kartka? Rozejrzała się – gdzie położyła tę kopertę? Ach, na biurku. Sięgnęła po nią, ale niechcący ją zrzuciła na dywan. Schyliła się.
I wtedy się obudziła. Była wciąż w łóżku, to znaczy częściowo była, bo jedną ręką i tułowiem przewieszała się przez jego ramę. W wystającej dłoni coś trzymała – coś, co chyba – już na jawie – strąciła z biurka i teraz podniosła.
Usiadła w pościeli, drugą ręką przetarła oczy. Jeszcze pamiętała tę końcówkę snu, nie uciekła, bo gwałtowne przebudzenie pozwoliło ją zachować.
„Wynik na odwrotnej stronie”.
Coś