Spotkajmy się po wojnie. Agnieszka Jeż

Читать онлайн книгу.

Spotkajmy się po wojnie - Agnieszka Jeż


Скачать книгу
ale pewnie miał do mnie żal. Matka chyba również. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że ta moja miłość do Jana musi mieć jakiś sens. Że musi się okazać warta tych strat. Już wiedziałam, że Jan też mnie kocha. Ukrywaliśmy się, nie tylko z powodu ojca. Związek z Żydówką to było obciążenie. Nie wiedział nikt, nawet Maria, wszystko w wielkiej tajemnicy. Robiło się coraz straszniej. Nie mieliśmy już pieniędzy, majątku, getto się ścieśniało, zakazy, nakazy i kary coraz okrutniejsze. Było chłodno, brudno i głodno. Każdego ranka czułam, jak pętla na mojej szyi mocniej się zaciska. To nie były warunki do życia, tylko do umierania. Może bym się poddała, jak matka, która już nie chciała żyć, gdy się okazało, że Dawid został w tym obozie pracy zamęczony. Ale ja miałam Jana, to wielkie uczucie mnie trzymało na powierzchni. Rozpętała się epidemia tyfusu, niedożywieni, znękani ludzie nie mieli prawa jej przeżyć. Wtedy podjęliśmy decyzję, że Rebeka zamieszka w Centosie. To było sanatorium dla sierot, na terenie getta kuracyjnego. Była obok, pod ręką, mogłam o nią zadbać, na tyle, na ile warunki na to pozwalały. Razem dbaliśmy – Jan i Maria też. Maria ją bardzo lubiła, ona ją również.

      Babcia nie płakała. Siedziała w tej białej pościeli i opowiadała – tak jakby to było czyjeś życie. Pewnie dzięki temu mogła to zrobić, nie rozpadając się na kawałeczki.

      Anka miała mokre policzki.

      – Rodzice zostali w mieście. Zresztą wtedy dzieliliśmy mieszkanie z Lublinerami. Jakaż to ironia losu! Nie połączył nas ślub, a niemieckie zarządzenia odbierające domy i przerzucające do wydzielonych stref. Jakub wciąż wtedy żył. Wszyscy Lublinerowie żyli… Aż wreszcie przyszła wiadomość, że Niemcy następnego ranka rozpoczną likwidację getta. Gdyby to było na początku wojny, tobyśmy pomyśleli, że przeniosą nas w inne miejsce. Teraz było jasne, że likwidacja będzie fizyczna – zabiją wszystkich. Niektórzy z personelu medycznego wzięli flakoniki z cyjankiem. Ja nie chciałam go pić, chciałam żyć. Jak miałam umierać, kiedy poznałam, czym jest miłość? Jan mi się oświadczył, oddałam mu rękę. Byliśmy razem, już jak mąż i żona… Nie miałam jednak żadnych pieniędzy i pomysłu, jak się ratować. Wydawało się, że kres nieuchronnie nadszedł. I wtedy Jan wymyślił, że wyjedziemy karetką. Jeśli się pospieszymy, to się uda. Maria obiecała dać swoje oszczędności, Jan też oddał wszystko, co miał. Najważniejsza sprawa to była kryjówka. Maria obiecała pomóc w znalezieniu. Wiadomo było, że to będzie bardzo kosztowne. Ten, kto brał wtedy Żyda, ryzykował wiele. I dlatego nie wchodziło w rachubę, by była to więcej niż jedna osoba. I do tego dziecko.

      Anka już wiedziała, co będzie dalej. Już znała tę, nigdy niewysłuchaną, historię. Wytarła twarz wierzchem dłoni, ale nie wystarczyło. Sięgnęła do torebki po chusteczki. Cienka biała bibuła szybko zwilgotniała.

      – Wyjechaliśmy wieczorem. Ja niewiele z tego pamiętam. Może już wtedy nie chciałam pamiętać? A może to z czasem, żeby móc żyć, żeby wyrzuty sumienia mnie nie zabiły?… Nie wiem. Wiem tylko, że Rebeka została za murami. Moja młodsza siostra została razem z innymi dziećmi. Nie wiem, jak umarła. Czy wypiła cyjanek, który jej zostawiłam? To lekarstwo, na wypadek, „gdyby było bardzo źle?”. Nie wiem, ile rozumiała. Patrzyła na mnie ufnie, jak się patrzy na starszą siostrę. A ja pojechałam. Ratować siebie i swoją miłość. Tak wybrałam.

      Anka poczuła silne ściągniecie przepony. Nie potrafiła już płakać bezgłośnie. Kilka mocnych, urywanych ruchów pozwoliło jej wyrzucić napięcie i smutek głośnym szlochem na zewnątrz.

      – Poszliśmy do Ziębińskich. Gospodyni od razu zastrzegła, że nie narazi siebie i swojej rodziny. Dała mi kawałek chleba. Zrobiła znak krzyża. Jan się pożegnał, pojechał do Warszawy. Miał tam organizować kryjówkę, wsparcie, zabrać mnie tak szybko, jak się da. Marysia mnie odprowadziła do wskazanego przez naszą gospodynię miejsca… Mała, ciemna piwnica z podwójnymi ścianami. Zostałam sama, otępiała, zagubiona. Po jakimś czasie przyszła Rybakowa i kazała mi odejść. Oddała pieniądze, powiedziała, że ktoś doniósł, że jest u niej Żydówka, że nie będzie mnie trzymać. Był u niej Tadeusz, twój dziadek. Lokator, ten, dzięki któremu poznałam Jana. Powiedział, że mnie uratuje, przechowa, nie zostawi. Zaufałam mu, zresztą jakie miałam wyjście?… Uwierzyć tylko nie mogłam, że Ziębińska tak zrobiła. Wciąż miałam przed oczami znak krzyża, świętość. Mogłaby niedługo potem wydać mnie na śmierć?… Kolejne dni i miesiące to był koszmar. Zmienianie kryjówek, ciągły strach. Myśli jak w kołowrotku – co z nimi? Co z Rebeką, co z Janem, Marią, rodzicami? A potem jeszcze… W końcu stała kryjówka, w ziemiance. Ponad dwa lata, na kilku metrach kwadratowych, z obcymi ludźmi, w ciemności. Było jak w grobie, czułam się tak, jakbym umarła. Zresztą żałowałam, że nie umarłam. Tadeusz mnie opłacał, Tadeusz mnie uratował. Wojna się skończyła. Wyszłam na zewnątrz, myślałam, że oślepnę od słońca. Tadeusz dał mi dom, ale ja niczego nie mogłam mu obiecać, póki nie pojadę do Warszawy, do Jana. Jak to miasto wyglądało! Morze gruzu! Niczego nie poznawałam. Pamiętałam adres – Hoża 1.

      Hoża 1. To tam Anka zaczęła spacer przed kolacją z Marcinem, gdy się jej oświadczył. Przymknęła oczy. Znowu zobaczyła to miejsce. Wysoki budynek, górujący nad placem Trzech Krzyży. „Wygląda jak ranny łabędź z pogruchotanym skrzydłem”, tak wtedy pomyślała. Między nim a kolejnym budynkiem była wyrwa, pustka, pewnie po tej części, która została zniszczona podczas wojny. To tam stała jej babcia, szukając swojego ukochanego. Dziadka jej przyszłego męża. Anka się wtedy zmartwiła, że pomyliła strony Hożej. I że ma buty na szpilce. Jakie czasy, takie zmartwienia…

      – Kobieta na podwórku powiedziała, że w ostatniej klatce jest lista osób, które zginęły podczas bombardowania. Poszłam tam. Przeczytałam całą listę. Jan Górski był na ostatnim miejscu… Do Warszawy jechałam jeszcze jako Sara, choć papiery miałam na Zofię. Zofię Antosiewicz. Wróciłam już bez dawnego życia. Wszystko się skończyło. Wszystko. Przyjęłam oświadczyny Tadeusza, niedługo potem on dostał pracę w Suwałkach i urodziła się twoja mama. To było moje drugie, nowe życie. To życie wszyscy znacie.

      To był już koniec historii.

      Anka wciąż jednak siedziała bez ruchu.

      Przypomniała sobie swoje rozważania na temat miłości, kiedy próbowała, idąc rodzinnym kluczem, znaleźć przepis na udany związek. Myślała o dziadkach; wydawali się jej wzorem dobrego małżeństwa. Nigdy nie wątpiła w to, że się kochają, przecież to było widać, zawsze – w uważności, delikatności, w nastawieniu na potrzeby drugiego człowieka. Nie mogła się jednak – ani w pamięci, ani w opowieściach – doszukać pasji, namiętności. Wtedy tłumaczyła to sobie ich długim stażem, odmiennością czasów, w których żyli. Pamiętała, że przyszło jej do głowy takie określenie, że małżeństwo dziadków jest roztropne. Dziwne skojarzenie, niepasujące. A jednak… Teraz wydało się jej bardzo trafione. A dziadkowie Marcina, wtedy, kiedy ich prosiła o wypowiedź do artykułu na walentynki? Jan Górski opowiadał, że była wojna, że inne warunki, że znali się już wcześniej. „Myśmy się z żoną poznali, potem zgubili, a potem znów odnaleźli. To było jak znak, że jesteśmy sobie pisani. I się sprawdziło”. Och, rany, a teraz, kilka miesięcy po tej rozmowie, okazało się, że zupełnie się nie sprawdziło! Maria Górska mówiła wtedy, że miłość to wybór, pewność, że chce się mieć kogoś u boku. Postawiła wtedy przed Anką dymiącą pieczarkową i Anka pomyślała, że Buba wszystko ma tak w życiu zorganizowane – od kulinariów przez bibeloty po męża. Sprawdzało się, póki nie zdarzył się przypadek. Przypadki się zdarzają, o tym powinni pamiętać nawet ci najlepiej zorganizowani.

      „A co z dziadkiem?”, pomyślała Anka. On wydawał się najmniej zagrożony tą sytuacją, bo zawsze postępował szlachetnie, był dobrym człowiekiem. Oczywiście wiedział, że babcia


Скачать книгу