Awers. Hanna Greń
Читать онлайн книгу.Najczęściej, a przekonałem się o tym już nieraz, jej oceny sytuacji były niezwykle precyzyjne.
– Ale jedno mnie zastanawia – ciągnęła dalej, siedząc na swoim fotelu pod oknem, z którego rozciągał się widok na ruchliwe skrzyżowanie Wiertniczej i Augustowskiej. – Dlaczego przyjmują tu tylko ludzi głęboko wierzących?
– A skąd wiesz, że tylko takich? – zapytałem, siadając naprzeciwko.
Odsunęła nieco w bok ekran swojego komputera, tak żebyśmy mogli zachować kontakt wzrokowy, co mnie wcale nie było potrzebne, ale ona nie lubiła mówić w próżnię.
– Przeczytałam na ich stronie.
– I co tam jeszcze piszą?
– Dużo bzdur w stylu kościelnym. Poczekaj, dam ci próbkę. O, proszę: W naszym domu zapewniamy seniorom całodobową opiekę medyczną i rehabilitacyjną, a także doskonałą kuchnię, która przygotowuje indywidualne posiłki według zaleceń dietetyka, nadzorującego, by cały proces odżywiania pozostawał w zgodzie z aktualnym stanem zdrowia pensjonariuszy i był modyfikowany w zależności od potrzeb doraźnych, jak i profilaktyki… Nie, to nie to. O! To jest ważne: U nas przez 24 godziny na dobę jesteś blisko Pana. To jedyne w kraju miejsce, w którym osoba duchowna czuwa dzień i noc, w którym można zawsze liczyć na ciepłe słowo i rozmowę na temat spraw doczesnych i duchowych. U nas nie musisz czekać na wizytę księdza. On jest cały czas z nami. Zawsze jest blisko wtedy, kiedy go potrzebujesz. Dzięki temu Chrystus jest na wyciągnięcie ręki. Nigdy nie byłeś tak blisko Boga jak w naszym Niebiańskim Domu.
– No dobrze – rzuciłem przez dwa biurka – ale ja jeszcze do końca nie czuję bluesa. Na razie wiemy tylko tyle, że do domu opieki dla osób starszych przybyła pewna kobieta, która po dwóch tygodniach zmarła. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie to, że podobno była zdrowa i nic jej nie dolegało, poza lekkimi objawami starczej demencji. Jej wnuk mówił mi przez telefon, że od czasu do czasu jakby odrywała się od rzeczywistości i wtedy przenosiła się w inny wymiar. Ale poza tym nie chorowała, nie licząc tych wszystkich dolegliwości, które pojawiają się u osób w podeszłym wieku. A oprócz tego kobieta była bardzo religijną osobą, dlatego właśnie wybrano dla niej ekskluzywny dom pod Kazimierzem. Luksus z dodatkiem świętości.
– Wszystko się zgadza – potwierdziła Kamila, zapisując coś na kartce przyczepionej do plastikowej reporterskiej deski. – Teoretycznie nie możemy wyciągnąć z tego jeszcze jakichś poważnych wniosków, ale sprawa willi na Saskiej Kępie śmierdzi jak cholera. I to jest nasz punkt zaczepienia. To wygląda tak, jakbyś zapisał swoje mieszkanie razem z tą swoją Zembi twojemu dentyście.
– Nie żartuj sobie z niej – mruknąłem.
Nie przepadała za Dżesiką. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie polubiły się od pierwszego wejrzenia, od pierwszej firmowej imprezy, na której spotkaliśmy się trzy lata temu. Przyszedłem wtedy z Dżesiką, którą właśnie poznałem. Robiłem jakąś fuchę reklamową. Ona grała lekarkę polecającą pastę do zębów.
Pasta do zębów Zembixwhite wybieli twoje zęby, które staną się śnieżnobiałe jak arktyczny śnieg już po miesiącu regularnego stosowania. Użyj pasty Zembixwhite, a twój uśmiech będzie olśniewający. Jestem stomatologiem i wiem, co mówię, bo sama używam pasty Zembixwhite codziennie – mówiła w reklamie, a potem szczerzyła swoje olśniewająco białe zęby. Na mnie ten uśmiech zrobił wtedy piorunujące wrażenie. Na Kamili wprost przeciwnie. Odtąd nazywała ją Zembi.
– Zembi… znaczy Dżesi jest bardzo miłą osobą. Nie mam pojęcia, dlaczego jej nie lubisz.
Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że za dużo tłumaczenia, a zresztą i tak bym pewnie nie zrozumiał.
– W tej sytuacji myślę, że trzeba sprawdzić przede wszystkim rejestr zgonów w urzędzie, pod który podlega dom opieki, czyli pewnie w Kazimierzu. Jeśli to była jednostkowa sprawa, to w zasadzie nie ma tematu. Niczego nie udowodnimy. Ja i tak pogadam jeszcze dziś z tym wnuczkiem, który oddał babcię do staruszkowa, a ona w zamian przepisała swoją willę na Kościół. Czyli ty dzwonisz do urzędu, a ja idę na spotkanie. Jeśli nasze ustalenia przyniosą jakiś efekt, jutro jedziemy do Kazimierza.
– Zgłoś temat wydawcy – przypomniała mi.
Żeby wyjechać na zdjęcia w teren, musieliśmy oficjalnie powiadomić Pawła, naszego szefa redakcji reportażu, i jeszcze Julkę, kierowniczkę produkcji, która zajmowała się papierkami, ale bardzo ważnymi, bo takimi jak choćby kilometrówka. Nikt przecież nie miał zamiaru jeździć na zdjęcia, paląc swoją benzynę.
Godzina 20.30
Lubię ten pub. Nazywa się „Obroty Rzeczy”. Nikt nie wie, dlaczego akurat tak się nazywa. Pytałem barmankę i stałych gości, ale nikt nic nie wie. A może ktoś coś wie, tylko nie pamięta zbyt dokładnie. Zresztą co za różnica? Najważniejsze, że to fajna miejscówka z dobrą muzyką, która gra w tle, a nie zagłusza rozmów. Dla mnie to podstawa, bo przy piwie lubię pogadać.
W środku zazwyczaj jest dość tłoczno, ale w poniedziałek można było się spodziewać, że znajdzie się jakiś wolny stolik. Te stoliki są tu dość dziwne, bo każdy z innej parafii. Wszystko to jakby wydobyte ze strychów albo z wyprzedaży staroci. Do tego różne krzesła i fotele. Pod ścianami ustawiono szafki i kredensy, na których – jak w jakiejś graciarni – poukładano stare maszyny do pisania, puste wazony, flaszki i gry planszowe. Jednym słowem: miszmasz, czyli mieszanina wszystkiego ze wszystkim. Ale to właśnie ten pozorny bałagan tworzy atmosferę knajpy. No i jeszcze jedno: dobre piwa kraftowe w wielkiej lodówce, z której dziś wyciągnąłem ciemne z Bieszczad, o wilczej nazwie „Wataha”. Mój nowy znajomy Patryk Kuśmider chyba nie był specjalnym smakoszem piw, bo zapytany, jakie wybiera, odpowiedział, że jest mu obojętne. Wziąłem więc dla niego taką samą flaszkę i oczywiście kazałem zapłacić. Ja zapraszałem do knajpy, ale to on miał do mnie sprawę, więc powinien zasponsorować.
Stolik w kącie był wolny. Usiedliśmy w wygodnych fotelach. Z głośników płynęły przyjemne dźwięki piosenki zespołu Kwiat Jabłoni, a w telewizorze nad nami puszczali jakiś mecz. Na szczęście bez dźwięku. Dziś nie było tu nikogo, kto by się specjalnie interesował piłką nożną. Przy stoliku obok czterech młodziaków grało w jakąś grę na shoty, czyli ten, kto przegrywał, musiał postawić cztery strzały dla wszystkich pozostałych. Zaczęli chyba niedawno, bo każdy miał przed sobą po jednym, do połowy dopitym kieliszku. Widać oszczędzali do następnego rozstrzygnięcia pojedynku. Przy kolejnym stole długowłosy chłopak wpatrzony jak w obrazek w długowłosą dziewczynę pił z butelki piwo i po każdym łyku podawał flaszkę swojej partnerce. Miłość zamknięta w browarze – pomyślałem.
– Czyli chcą was wyrzucić na bruk? – wróciłem do przerwanej rozmowy sprzed pubu, kiedy to zatrzymaliśmy się przed wejściem, bo Patryk chciał jeszcze zapalić fajkę. Tam zdążył opowiedzieć mi całą historię o tym, jak babcia była szczęśliwa, jadąc do domu opieki, w którym miała całodobową obsługę duchową. Na starość zrobiła się bardzo wierząca i właściwie o niczym innym nie mówiła jak tylko o swojej ścieżce, którą podąża na spotkanie ze Stwórcą. Przez cały dzień siedziała w pokoju i słuchała radia z Torunia. Ale że była już coraz mniej samodzielna, a Kuśmider i jego żona pracowali całymi dniami, postanowili, że trzeba jej zapewnić odrobinę luksusu. Znaleźli dom, a babcia zdawała się najszczęśliwszą osobą na Ziemi. Tyle że szczęście trwało zaledwie dwa tygodnie. Telefon z Niebiańskiego Domu poinformował Patryka, że zmarła nagle. Następnego dnia zadzwoniono do niego z kancelarii adwokackiej Maćkowiak, Fischer i Kałuża z informacją, że jego dom, w którym mieszka, nie należy już do niego, lecz do Fundacji Katolicko-Narodowego Domu Modlitwy i Wiary pod wezwaniem Świętych Perpetuy i Felicyty z Kartaginy.
– Dali nam miesiąc na spakowanie. To znaczy nie do