Awers. Hanna Greń
Читать онлайн книгу.czasami osłodzić jej sobie świeżutkimi malinami.
Nie, nie mam zamiaru słodzić sobie owsianki pieprzonymi malinami! – pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno. Gdybym się tak odezwał do Dżesiki, to w zasadzie mógłbym równie dobrze założyć sobie od razu pętlę na szyję albo w najlepszym wypadku zabrać walizkę i wyruszyć w nieznane. Z pełną kulturą powiedziałem więc, że nie lubię malin, a ona zrobiła zdziwioną minę.
– Jak można nie lubić malin, hę?
Można, można! Ja pierdzielę, powinnaś to dobrze wiedzieć po dwóch latach wspólnego mieszkania, ale ty masz w nosie to, czy ja coś lubię, czy nie, i w ogóle mnie nie słuchasz – pomyślałem znowu, wyobrażając sobie jej minę w momencie, w którym usłyszałaby, jak to mówię. Uśmiechnąłem się do tych myśli i odsunąłem miskę z owsianką, gdy na stole postawiła drugą, pełną malin. Poczułem, że robi mi się niedobrze, i dlatego powiedziałem, uśmiechając się leciutko:
– Wiesz, Dżesi, muszę iść do kibelka. Coś mnie kręci… – Złapałem się za brzuch, by pokazać, jak cierpię, i ruszyłem do ubikacji.
– Co mówiłeś, hę? – odpowiedziała swoim zwyczajem, wpatrzona w obrazki jakiegoś kolorowego magazynu o modzie.
Gdy byłem pod drzwiami kibelka, zadzwonił telefon. Oczywiście został w kuchni. Wróciłem więc po niego i znów pobiegłem do toalety. Kiedy wreszcie usiadłem na desce, spojrzałem na wyświetlacz. Dzwonił Olek, kumpel, którego nie widziałem od roku albo i dłużej.
– Marcin Engel – przedstawiłem się z przyzwyczajenia. – Cześć, stary. Co słychać? – zapytałem bez specjalnego zainteresowania. Kiedyś pracowaliśmy razem w jednej redakcji. On robił w sporcie, a ja w newsach. Mieliśmy więc codzienny kontakt, razem wychodziliśmy przed budynek na fajkę, bo wtedy jeszcze paliłem, ale od czasu, gdy przeniosłem się do telewizji, straciłem go z oczu. A on teraz się odzywa, bo pewnie czegoś chce. Ludzie odzywają się tylko wtedy, gdy mają jakiś interes…
– Niebiański Dom – powiedział Olek bez zbędnych ceregieli. – Zaczynam od razu od konkretu, żebyś nie zdążył pomyśleć, że chcę od ciebie pożyczyć stówę.
– Za późno, już pomyślałem – odparłem i uśmiechnąłem się pod wąsem. – No co ty, w życiu bym tak nie pomyślał.
– To dobrze. No a o tym Niebiańskim Domu coś słyszałeś?
Wzruszyłem ramionami, tak jakby Olek mógł to zobaczyć. Coś tam słyszałem, ale nie na tyle dużo, żebym mógł się tym tematem zainteresować. To w końcu nie była moja branża. Ja byłem dziennikarzem śledczym, a w tym Niebiańskim Domu raczej nikt nikogo nie molestował seksualnie. Chociaż…
– Dość ekskluzywny dom seniora położony w okolicy Kazimierza Dolnego. Pokoje z widokiem na Wisłę. Luksus i wodotryski. No i najważniejsze, że jest to prowadzone przez jakieś kościelne stowarzyszenie czy fundację.
– No, to znaczy, że wiesz dużo. Interesowałeś się nimi?
– Skąd, nie było powodów. Nie widzę tam pola do żadnych wałków. A wiedzę mam, bo przeczytałem gdzieś ulotkę. Taki folder, wiesz, reklamówka z ładnymi zdjęciami i informacjami dla potencjalnych pensjonariuszy, a właściwie ich rodzin.
– No to słuchaj tego… – Olek zamilkł, pewnie mając nadzieję, że taką tanią sztuczką retoryczną zrobi na mnie wrażenie. Nie zrobił.
– Czego? – mruknąłem i naraz poczułem, że rzeczywiście coś mi bulgocze w brzuchu. To te pieprzone maliny. Zaraz, jak mogły mi zaszkodzić maliny, których nawet nie spróbowałem? – Bzdura – powiedziałem sam do siebie, próbując się przekonać.
– Dlaczego bzdura? – zapytał Olek.
– Bo nie mogłem się zatruć malinami.
– Co ty pierdzielisz? – Najwyraźniej nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi. Ja też nie mogłem. – Czy ja coś powiedziałem o malinach? Powiedziałem tylko, że umarła.
– Kto umarł?
– No jak to kto? No przecież ci mówiłem.
Mówił coś? O czym? Może go nie usłyszałem, zastanawiając się nad tymi cholernymi malinami. Całkiem słusznie mam do nich uprzedzenie.
– Olek, halo, Olek, powtórz jeszcze raz, bo mi coś tu zasięg znika. Nic nie słyszałem z tego, co powiedziałeś.
– A co słyszałeś? – zapytał.
– No o tym, że to dom nad Wisłą.
– To akurat ty powiedziałeś. Ale spoko, powtórzę jeszcze raz. Mój znajomy odwiózł tam swoją babcię przed miesiącem, a kilka dni temu dowiedział się, że ona zmarła. Nie wiadomo na co. Zmarła nagle i tyle.
– No wiesz, Niebiański Dom to w końcu dom starców. To znaczy jest duża szansa, że któryś starzec albo staruszka przeniesie się do prawdziwego niebiańskiego domu.
– Stary, to oczywiste. To jednak nie koniec historii. Wiadomo, starsi ludzie odchodzą, ale nie zapisują swoich domów domowi starców.
– Zaraz, ale o co chodzi?
– Ona zdążyła jeszcze przed śmiercią zmienić swój testament i zapisać willę na Saskiej Kępie fundacji, która jest właścicielem Niebiańskiego Domu. No i teraz mój kumpel, który pochował babcię, nie dość, że jest sierotą bez babci, to jeszcze nie ma domu, bo go fundacja właśnie z niego wyrzuca.
– O ja pierdolę…
– Też tak pomyślałem. I dlatego dzwonię. Czy to jest sprawa dla dziennikarza śledczego? – zapytał Olek.
– A policja?
– Policja ma to w pompie. Dla nich wszystko jest jak najbardziej legalne. Testament sporządzony w obecności notariusza, przy świadkach. Nie ma się do czego przyczepić. No a poza tym sam rozumiesz. Policja nie będzie przecież wchodzić w konflikt z Kościołem.
– Dobra, ten twój kumpel będzie gadał? – Pomyślałem, że być może jednak coś jest na rzeczy. Trzeba byłoby to sprawdzić. Bo co by ze mnie był za reporter śledczy, gdybym przynajmniej nie spróbował. Nie miałem innego wyjścia. Jeśli chciałem się utrzymać w tym zawodzie, musiałem rzucić wydawcom jakiś ciekawy temat, a takiego nie miałem od dawana. Miałem już trzydzieści pięć lat i byłem dość stary jak na reportera biegającego z kamerą. Młodsi deptali mi po piętach, lecz jeszcze póki co utrzymywałem swoją wysoką pozycję zdobytą dwoma filmami o pedofilii w Kościele. Od ostatniego reportażu nie zrobiłem jednak niczego interesującego. Więc może ten Niebiański Dom to była szansa, na którą od dawna czekałem? – Niech do mnie dzwoni, jeśli chce pogadać.
– Chce. Zadzwoni – potwierdził Olek.
Zadzwonił dziesięć minut później. Umówiliśmy się na wieczór w moim ulubionym pubie „Obroty Rzeczy” przy Tarczyńskiej, który jest na tyle blisko mojego domu, że po wypiciu nawet kilku piw spokojnie jestem w stanie wrócić do swojego łóżka. Choć tym razem nie zamierzałem oddać się bez reszty przyjemności degustowania różnych piwnych smaków. Dzisiaj w pubie musiałem mieć trzeźwy umysł. Przynajmniej na początku. Bo potem zawsze można było sobie pozwolić na więcej piwa, tym bardziej że mieli tam całkiem dobre browary. A najważniejsze w tym wszystkim było to, że nie zamierzałem za wypite piwa zapłacić ani złotówki.
Godzina 10.15
Babcia Matylda nie była moją prawdziwą babcią. Nawet nie była moją krewną. Ale od zawsze mówiłem do niej „babciu”. Od zawsze, to znaczy od kilkunastu lat, czyli od czasów, gdy przyjechałem do Warszawy na studia. Gdy je rozpoczynałem, nie miałem zielonego pojęcia, gdzie będę mieszkał. Dlatego jeszcze w czasie wakacji