Awers. Hanna Greń

Читать онлайн книгу.

Awers - Hanna Greń


Скачать книгу
o co chodzi.

      – Mordują ją! – zawołałem. – Trzeba jej pomóc!

      – Ale nie mamy nakazu wejścia.

      – A jak ktoś się topi, to też czekasz na pozwolenie prokuratora czy wskakujesz do wody? – Nie było czasu do stracenia. Trzeba było działać, nie czekając na policjanta.

      – Kama, do auta! – Ruszyłem biegiem.

      – Ja z wami! – Podkomisarz chyba rozważył wszelkie za i przeciw. Wskoczył na tylne siedzenie w chwili, w której Kamila odpalała silnik mojej starej, czerwonej beemki. Mimo że samochód miał już dwanaście lat, silnik chodził jak w nowym wozie. Wyrwała do przodu z piskiem opon. Obok policjanta siedział nasz operator Wasyl z kamerą na ramieniu. On był zawsze czujny. Nie trzeba było mu wyjaśniać, że coś się dzieje. Jego kamera pracowała na najwyższych obrotach, rejestrując wszystko, co działo się w aucie.

      Ja nawet nie pomyślałem o tym, żeby zapiąć pasy. Trzymałem komórkę w dłoni, cały czas wpatrując się w wyświetlacz. Połączenie trwało w dalszym ciągu, jednak nie słyszałem najmniejszych dźwięków. Coś w pokoju babci definitywnie się zakończyło. Miałem tylko nadzieję, że nie to, o czym bałem się pomyśleć.

      Kama gnała przez miasto jak szalona, a ja wpatrzony w komórkę modliłem się po cichu. Nie znałem zbyt wielu modlitw, lecz ta, którą usłyszałem przed chwilą przez telefon, zapadła mi w pamięć.

      – „Choćbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę…” – Naraz spojrzałem na górny róg wyświetlacza. Miałem nieodebranych kilka SMS-ów. Nie powinienem się w tej chwili interesować jakimiś głupotami, jednak zainteresowałem się, niemal mechanicznie. Przycisnąłem ikonkę. Cztery ostatnie były od Dżesi, lecz piąty, najwcześniejszy – od babci. Musiał przyjść dzisiaj, a ja tego nie zauważyłem. Kliknąłem.

      – Ja pierdzielę, babcia napisała do mnie nad ranem, a ja tego nie zauważyłem!

      – Czytaj! – ponagliła mnie Kamila.

      – Nie można się do ciebie dodzwonić. Byłam dziś w nocy na rekonesansie. Wczoraj też, ale dopiero dziś odkryłam parter budynku, który nazywam w myślach umieralnią. Zeszłam tam i w jednym z pomieszczeń znalazłam nagiego mężczyznę. Był przerażony. Mówił mi, że chcą go zabić, że chcą mu coś wstrzyknąć i po tym pójdzie na spotkanie z Panem. Okropne! Nakryli mnie tam. Ksiądz mnie przyłapał i kazał iść do siebie. Próbowałam się wyłgać, ale nie wiem, czy mi uwierzył. Jeśli nie, to marny mój los! Odezwij się jak najszybciej! Matylda.

      – O ja pierdolę! – podsumował esemesową wiadomość podkomisarz. – Jedź szybciej! – ponaglił Kamilę, tak jakby sama nie wiedziała, że trzeba się spieszyć.

      Na szczęście wyjechaliśmy już poza miasto i byliśmy na normalnej drodze, więc moja bryka mogła pokazać, na co ją stać. A i kierująca nią nie bała się szybkości. Po chwili strzałka prędkościomierza doszła do 180 kilometrów na godzinę.

      – Tu mówi podkomisarz Dzierżak. – Policjant przyłożył swoją komórkę do ucha. – Mam podejrzenie… cholera, próbę zabójstwa w Niebiańskim Domu przy drodze na Lublin. Potrzebuję wsparcia. Jadę cywilnym autem, czerwonym bmw 320. Dajcie znać, jeśli ktoś jest na drodze, żeby nam się usunęli i jakby co, jechali za nami. Kto może, niech daje wsparcie dla mnie. Policjant potrzebuje pomocy! Powtarzam: próba zabójstwa w Niebiańskim Domu. Wkraczam do akcji za trzy minuty.

      Dokładnie dwie minuty później beemka wjechała na podjazd przed Niebiańskim Domem, który wyglądał tak jak zwykle, czyli sielankowo i jednocześnie dostojnie. Dwupiętrowy budynek, pamiętający jeszcze czasy Gomułki, tonął w zieleni drzew, które otaczały go gęstym szpalerem. W tę architektoniczno-przyrodniczą harmonię nachalnie wbijał się policyjny, ostro migający kogut na dachu patrolowego nissana. Obok auta stało dwóch umundurowanych policjantów. Na widok mojego bmw natychmiast ruszyli biegiem. Gdy zaczęliśmy wszyscy wyskakiwać z samochodu, oni dopadli podkomisarza Dzierżaka. Ten, wymachując rękoma i spoglądając to na nas, to na nich, zaczął im objaśniać, co się dzieje. My tymczasem już wbiegaliśmy do środka.

      Gdy wkroczyliśmy do foyer, naprzeciw nas stanęła dyrektorka, tarasując wejście własną piersią.

      – A państwo co tu robią? Przecież wasza babcia ma być odebrana dopiero za kilka dni, więc nie rozumiem… I po co ta kamera? Tu nie wolno kamerować!

      – Gdzie jest babcia?! – krzyknąłem, ale ten okrzyk był zupełnie niepotrzebny, bo kobieta straciła całe zainteresowanie moją skromną osobą, gdy w drzwiach pojawiła się trójka policjantów.

      – To jest dyrektorka ośrodka – wskazała ją Kamila.

      – Wasyl, za mną! – Rzuciłem się do drzwi prowadzących do lewego skrzydła budynku. To w nim, ale piętro wyżej, miała swój pokój Matylda. Pomyślałem więc, że jeśli gdzieś schodziła, tak jak napisała w SMS-ie, to właśnie tutaj.

      Złapałem za klamkę i pociągnąłem drzwi ku sobie. Ani drgnęły. Obróciłem się za siebie. Kamila, która przez chwilę zatrzymała się z policjantami przy dyrektorce, teraz biegła do mnie. Podkomisarz Dzierżak był tuż za nią, podczas gdy jego ludzie zakładali kajdanki dyrektorce.

      – Kazałem ją zatrzymać, tak na wszelki wypadek – rzekł, uśmiechając się półgębkiem. Poszedł z nami, ale sporo ryzykował. Bo jeżeli nasze informacje się nie potwierdzą, facetowi oberwie się od policyjnych szych z Lublina, które zasiadają w pierwszych rzędach podczas kościelnych uroczystości.

      Albo dostanie medal – pomyślałem, gdy gdzieś tam w głębi korytarza, za drzwiami, przy których staliśmy, sanatoryjną ciszę przerwało gruchnięcie wystrzału.

      Wszyscy zamarliśmy. Najszybciej otrząsnął się policjant. Sięgnął do kabury i wydobył z niej pistolet. A potem, cofnąwszy się trzy kroki, ruszył do przodu, by zaatakować barkiem drzwi. Te pod impetem uderzenia jęknęły, trzasnęły i naraz rozwarły oba swe skrzydła.

      Oficer już gnał środkiem korytarza, a Kamila i ja za nim. Interwencyjną grupę zamykał Wasyl z kamerą w dłoniach. Wszystkie mijane przez nas drzwi były zamknięte, tylko jedne – na samym końcu – zapraszająco otwarte.

      Policjant z trzymanym w obu dłoniach i wycelowanym w przestrzeń pokoju pistoletem stanął w pozycji strzeleckiej, mierząc do środka. My na wszelki wypadek czekaliśmy w bezpiecznej odległości.

      – Kręcisz? – zapytałem operatora, chyba tylko po to, żeby się uspokoić. Wasyl zawsze kręcił.

      – Odłóż broń na podłogę! – zawołał podkomisarz groźnym głosem i wtedy usłyszałem jedyny i niepowtarzalny, lekko zachrypnięty głos Matyldy.

      – Nie bój się, synku. Nie zrobię ci krzywdy.

      – Proszę rzucić broń!

      – Jak chcesz, ale ja się umiem posługiwać moim waltherem.

      – Kto pani jest?

      – Pułkownik Milicji Obywatelskiej w stanie spoczynku Matylda Kaczmarek, a ten, co tu leży na podłodze, to niejaki Marcel, który właśnie próbował mi zaaplikować dawkę pavulonu, żebym się trochę rozluźniła.

      Podszedłem do wejścia. Matylda w szlafroku, z pistoletem w dłoni, stojąc oparta o ścianę, mierzyła do leżącego na podłodze osiłka. Gdy nas zobaczyła, uśmiechnęła się z zadowoleniem.

      – Nie spieszyliście się za bardzo. Musiałam sama sobie poradzić.

      – Babcia! – zawołała Kamila i wskoczyła do środka. Po chwili nad Marcelem stały dwie kobiety złączone w czułym uścisku. Widok był dość osobliwy, bo Matylda cały czas trzymała w dłoni pistolet. Ale nie musiała już nim celować


Скачать книгу