Drużyna 8. Powrót Temudżeinów. John Flanagan

Читать онлайн книгу.

Drużyna 8. Powrót Temudżeinów - John Flanagan


Скачать книгу
mu, do czego jest zdolny zadymiarz – powtórzył. – A tyle właśnie osiągniesz, jeśli spudłujesz, co jest bardzo prawdopodobne.

      Młodzieniec otworzył usta, żeby zaprotestować, ale zastanowił się nad słowami skirla „Czapli” i uświadomił sobie ich słuszność. Cofnął się, wyraźnie pokorniejszy.

      – Jak myślisz, skąd przyjechał? – zapytał Damien.

      Hal wskazał w kierunku północnym.

      – Gdzieś z głębi doliny. Podejrzewam, że rozbili tam obóz.

      Na twarzy Damiena odmalował się niepokój.

      – Nie wydaje ci się, że mógł spotkać tę twoją zwiadowczynię?

      Hal miał mu właśnie odpowiedzieć, ale uprzedził go Ingvar, który przyszedł tutaj wraz z nimi.

      – Gdyby tak było, już by nie żył – oznajmił spokojnie.

      Rozdział 8

      Urwiste ściany przesmyku stopniowo stawały się coraz niższe i mniej strome, aż w końcu przeszły w łagodne, pokryte drzewami wzgórza rozciągające się po obu stronach płaskiej równiny, która miała w tym miejscu szerokość trzystu, może czterystu metrów. Nie rosły na niej żadne drzewa, tylko szorstka trawa, wyłaniająca się spod topniejącego śniegu kępkami i płatami ciemnej, szarawej zieleni.

      Lydia wędrowała na północ długimi krokami, bacznie obserwując okolicę. Dostrzegła liczne oznaki potwierdzające, że przechodziły tędy konie – pojedynczo lub w parach, a czasem w większych grupach. Stawało się jasne, że w pobliżu muszą się znajdować znaczne siły Temudżeinów, więc dziewczyna zdecydowała się podejść bliżej krawędzi lasu. Uznała, że nie może dać się zaskoczyć na otwartej przestrzeni.

      Ledwie ta myśl przyszła jej do głowy, usłyszała stłumiony tętent kopyt na pokrytej śniegiem ziemi.

      Wiedziała, że tym razem nie jest to pojedynczy jeździec, ale cała ich grupa. Tuż przed sobą zobaczyła płytkie zagłębienie, więc upadła w nie jak długa na brzuch, przykrywając się peleryną. Tak jak poprzednio miała naciągnięty głęboko kaptur, żeby ukryć jasny owal swojej twarzy.

      Tętent stał się głośniejszy, a chwilę później zza wzniesienia wyłonił się oddział konnych, jadący w dwóch kolumnach. Wstrzymała oddech, gdy galopowali na skos przez odsłoniętą przestrzeń. Na szczęście ich trasa prowadziła w tym momencie spory kawałek od zbawczego zagłębienia. Na stukot kopyt o ziemię nakładało się brzęczenie uprzęży i parsknięcia koni. Mężczyźni zachowywali milczenie.

      Nieoczekiwanie, na znak dany ręką przez mężczyznę jadącego na czele lewej kolumny, jeźdźcy zatoczyli szeroki łuk w prawą stronę, żeby zawrócić tam, skąd przyjechali. Odgłosy kopyt i uprzęży stopniowo cichły, gdy znikali za niewysokim wzgórzem.

      Lydia ostrożnie wstała i podążyła za nimi, trzymając się jeszcze bliżej dających osłonę drzew.

      – To pewnie tylko musztra – mruknęła. Często mówiła do siebie, kiedy była sama. Nabrała tego zwyczaju jeszcze jako dziecko. Dźwięk własnego głosu potrafił być dla niej bardzo uspokajający.

      Kiedy zbliżyła się do łagodnego wzniesienia, opadła na kolana i na czworakach ruszyła dalej po śniegu. Istniało ryzyko, że jeźdźcy zatrzymali się za wzgórzem, a ona nie chciała wpaść na nich nieoczekiwanie. Powoli uniosła głowę i spojrzała na drugą stronę. Bezdrzewny pas terenu przed nią opadał łagodnie, a potem zakręcał ostro w prawo, kończąc się lasem. Nie było widać śladu jeźdźców, za to uwagę Lydii zwróciło coś innego.

      Odór. Mieszanina zapachów – koni, potu, nawozu i dymu z ogniska. Ten ostatni był tak nieprzyjemny i gryzący, że dziewczyna zmarszczyła nos. Pamiętała, jak Thorn jej opowiadał, że jeźdźcy ze wschodu używają jako opału wysuszonego nawozu końskiego i bydlęcego. Jego woń była ostrzejsza i bardziej śmierdząca niż w przypadku dymu z palonego drewna, więc niosła się daleko w górskim powietrzu. Była także dość niespodziewana na tym obszarze, w odróżnieniu od dymu drzewnego, który mógłby pochodzić z niewielkiego pożaru od pioruna lub niedużego ogniska. Jednakże taki dym z co najmniej tuzina ognisk stanowił jasny sygnał, że w okolicy znajdowali się obcy. Lydia uniosła brew.

      – Powinni coś z tym zrobić, jeśli nie chcą, żebyśmy wiedzieli o ich obecności – mruknęła pod nosem.

      Przykucnęła i rozejrzała się na wszystkie strony, nasłuchując przy tym uważnie. Nie było słychać żadnych odgłosów przemieszczających się koni lub ludzi, żadnego szmeru – choć żołnierze tak dobrze wyszkoleni jak Temudżeini potrafili unikać takich błędów. Na ile była w stanie stwierdzić, miała wolną drogę. Podniosła się i – nadal pochylona – przebiegła do drzew po przeciwnej stronie. Wiedziała, że stamtąd będzie miała lepszy widok.

      Jej zmysły wyostrzyły się niemal do przesady, nasłuchując choćby najsłabszych oznak tego, że ktoś jest w pobliżu lub że została zauważona. Nie słychać było jednak żadnych okrzyków, żadnego tętentu kopyt rzucających się w pościg. Dziewczyna z ulgą wślizgnęła się w cień drzew i skierowała ku północy, w stronę zakrętu.

      Trzymała się trochę głębiej, tak żeby od otwartej przestrzeni dzielił ją wąski pas drzew. Słońce prześwitujące między gałęziami sosen skutecznie maskowało jej ruchy, na wypadek gdyby pojawił się jakiś nieoczekiwany obserwator.

      Zapach dymu stał się silniejszy, a Lydia słyszała teraz z oddali także rżenie i odgłosy grzebania kopytami, gdy konie szukały jedzenia pod cienką warstwą śniegu. Domyśliła się, że musi się zbliżać do końskich zagród.

      W końcu znalazła się za zakrętem i nagle zobaczyła przed sobą cały obóz nieprzyjaciela.

      Tak jak się spodziewała, najbliżej znajdowały się zagrody i ogrodzone liną padoki dla wierzchowców i luzaków.

      Aż westchnęła na widok liczby koni na tych padokach. Kiedy się zbliżyła, dostrzegła, że padoki podzielono na cztery mniejsze części. Uznała, że to ma sens – w ten sposób łatwiej zadbać o całość ogrodzenia. Jednakże w środku musiało się znajdować co najmniej pięćset zwierząt, grzebiących w poszukiwaniu trawy, wpadających na siebie i od czasu do czasu pokazujących zęby lub nawet kopiących towarzysza, który naruszył coś, co uważały za swoją osobistą przestrzeń.

      Kiedy przyjrzała się uważniej, doszła do wniosku, że musi ich być więcej niż pięćset, jak początkowo szacowała. Znajdowało się tutaj sześćset lub siedemset koni.

      Uśmiechnęła się ponuro, gdy przypomniała sobie stary dowcip Thorna, kiedy rozmawiali o tym, jak ocenić liczebność konnicy.

      – To łatwe – oznajmił. – Liczysz nogi i dzielisz przez cztery.

      Oczywiście stale poruszająca się grupa koni praktycznie uniemożliwiała dokładne policzenie. Ale nawet sześćset koni oznaczałoby sześciuset jeźdźców, co stanowiło naprawdę duży oddział.

      Zaraz jednak poprawiła swoje wyliczenia. Przypomniała sobie, że każdy jeździec miał ze sobą jednego lub dwa zapasowe wierzchowce. To by oznaczało, że oddział składa się z około dwustu ludzi, co jednak nadal oznaczało liczącą się siłę.

      Zbliżyła się ostrożnie, żeby przyjrzeć się obozowi. Dym z dziesiątków ognisk – ten sam gryzący dym, który czuła od jakiegoś czasu – unosił się spomiędzy niechlujnych brązowych namiotów. Były okrągłe jak wielkie ule i pokryte jakimś grubym materiałem –


Скачать книгу