Zjadacz czerni 8. Katarzyna Grochola
Читать онлайн книгу.przy oknie i gapiłem się na nią. W ogóle nudno nie było…
A potem wróciliśmy do domu. Chyba z miesiąc czekała, aż kredensik zrobią. Jeździła z próbkami farb, z jakimiś wydrukami z internetu, żeby odnowić, ale postarzyć, nie bardzo rozumiałem, o co chodzi, ale taka szczęśliwa była, że mówię ci… No i wreszcie kredensik przyjechał.
Cała kuchnia wyszlachetniała. Wiedziałem, że pasować toto nie ma do czego, ale kto do domu wchodził, to się zachwycał. Cacuszko z niego zrobiła. Przecierki, mosiężne zameczki, stare szkło gdzieś wynalazła, szybki wstawione, ja to nie mam takiej wyobraźni, żeby widzieć wcześniej, co może z takiego czegoś być – a ona zawsze miała. No i okazało się, że ten kredensik to najładniejsza rzecz w domu, aż się w kuchni siedzieć chce w jego towarzystwie. A ona szczęśliwa jak nigdy. Z powodu głupiego mebla…
I dlatego rzuciłem, że ten kredensik chcę, żeby ją zmusić do jakiegoś oporu, żeby coś powiedziała, że nie, nie zgadza się, że to jej pomysł, jej ukochana rzecz, która przecież do niej mówiła, że umrze z tęsknoty, rozumiesz mnie?
A ona na to:
– Jak chcesz.
Jakby mi nóż w serce wbiła.
To już nic się nie liczy? Nic, co było między nami? Jedna kłótnia przekreśla całe życie? To, co mieliśmy za sobą, i to, co jeszcze przed nami? I gdzie tu obietnica: nie opuszczę cię aż do śmierci, w chorobie i zdrowiu będę z tobą? Jak się bierze torbę i wyjeżdża do ojca na drugi koniec świata, żeby mi coś pokazać? I kompletnie się nie liczy z uczuciami drugiego człowieka? Którego się podobno kochało?
Mówię ci, że aż mi się słabo zrobiło od tej jej obojętności, od tego zimna, od tego „jak chcesz”.
Ja nikogo w życiu nie kochałem tak, jak ją kocham. Gdy ją zobaczyłem, już byłem zatopiony. Trafiony, zatopiony. Jedno spojrzenie i pif-paf! Wiedziałem, niekiedy wie się od początku, co człowiekowi przeznaczone. Parę razy w życiu tak miałem, ale nigdy tak silnie, nigdy przy kobiecie. Wszystko się zrobiło nieważne, tylko żeby ją poznać, mieć obok siebie na zawsze. Kłaść się i wstawać przy niej. Po prostu. Ona potem się przyznała, że jak mnie zobaczyła na tych schodkach drewnianych, bo myśmy się na schodach pierwszy raz widzieli, to zwróciła na mnie uwagę. A Jurek, któremu pomagałem – biegałem jak kot z pęcherzem, żeby cały osprzęt na ten koncercik ustawić, bo myśmy tam sprzęt przygotowywali – powiedział, że ją zna i że ona tu będzie grała na skrzypcach. Wcale nie miałem zamiaru być na tym koncercie, ale zostałem.
No i już byłem w domu! Już wiedziałem, że zrobię wszystko, żeby mi tylko nie uciekła. Trochę to trwało, Daria była raczej nieufna, musiałem włożyć sporo wysiłku, ale opłaciło się. Musiałem ją obłaskawiać jak zwierzątko jakieś. Jeden nieostrożny ruch i wiesz, że już ci nie zaufa. Ale zwierzęta mnie lubią, chociaż czasami muszę im sprawić ból. Nie ma wyjścia, sam zastrzyk przeciwbólowy jest stresem. No i w końcu ją zdobyłem. Możesz mi wierzyć, że niczego więcej od życia nie chciałem.
Tylko z nią być.
Wtedy jeszcze grałem trochę na gitarze, w takim niewielkim zespole, bo w życiu robię coś innego, ale na sprzęcie to się znam. Gdyby wtedy Jurek mnie nie poprosił o pomoc, tobyśmy się nigdy nie spotkali.
Ślub mieliśmy tutaj, kościelny, w Zagórce, bo tu jej rodzice, dziadkowie jeszcze wtedy żyli… Tu się nigdy nic nie zmienia… Ksiądz chrzci, potem ślubu udziela, potem pogrzeb odprawia – dopóki sam na cmentarzu koło kościoła nie spocznie. Wszystko niezmienne.
Ksiądz tak ładnie powiedział: bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie… Żebyśmy pamiętali o tym. I o naszej miłości. Ten ksiądz zresztą zniknął wkrótce potem i nikt nie wie, co się z nim stało. Zniknął! Wcale nie zniknął, tylko gdzieś przeniesiony został, bo przecież zastępcę przysłali.
Wyobrażasz sobie, że do dzisiaj w Zagórce nie przyjęli do wiadomości, że ksiądz Dominik, który dawał Darii pierwszą komunię, wszystkich pożenił, niektórych pogrzebał, nagle zniknął, ot tak? Ludzie pisali do kurii, żeby go odnaleźć i przywrócić, ale przepadł jak kamień w wodę i nikt im nawet nie odpisał. Nie mogli pojąć, że ksiądz Dominik zniknął bez pożegnania, bez słowa… To było wydarzenie! Nasz ksiądz! Nic nie jest ważniejsze. A przecież księża są oddelegowywani do parafii. Ale tu nikt niczego nie rozumie.
Nawet jak ta Maryśka od Niekłajów popełniła samobójstwo, wspominano to krócej! Wyobrażasz sobie? Piękna dziewczyna i śpiewała jak anioł. Nawet Daria to przyznała – kto jak kto, ale ona się zna. Powiedziała, że taki talent to raz na milion się zdarza, chodziła z nią do klasy, tu, obok waszej wsi.
Ale to nie było wydarzenie. Dziw, że jej dali miejsce na cmentarzu, a nie pod murem pochowali. Bo samobójcy miejsce na katolickim cmentarzu się nie należy. Wiesz o tym? No chyba że się przepisy zmieniły. Śpiewała na naszym ślubie, mówię ci, jak wypuściła z siebie to Ave Maria Gounoda, to jakby się niebo otwarło.
Ale o niej szybko zapomnieli, tylko tego księdza wspominali.
I nowy objął parafię. Wszyscy o nim „nowy” mówią. Nowy! Już chyba z dziewięć lat minęło od czasu zniknięcia księdza Dominika i pojawienia się Felicjana, a oni twardo: nowy proboszcz. Zdążył tutaj posiwieć, ale nowym pozostał. A o księdzu Dominiku przy każdej okazji wspominają. Jak na pogrzebie mamy Darii kondolencje składali, to co drugi sąsiad mówił: szkoda, że księdza Dominika zabrakło, on mamę znał, on cię chrzcił, dziecko, a ksiądz Dominik to by powiedział tak, a zrobiłby siak, a nie owak… Co za ludzie… Ale my w ogóle nie lubimy zmian…
Nasz ślub to była fajna uroczystość, goście w stodole spali, bo tu hotelu żadnego nie było, teraz jakieś prywatne kwatery robią, ale to głównie dla robotników zza wschodniej granicy. Wtedy nic. Rodzice nam pokój swój odstąpili na noc poślubną, ale jaka to noc, jak poszliśmy spać o szóstej chyba, a o dziesiątej poprawiny się zaczęły, bo goście, ci, co najwcześniej padli, wstawać zaczęli. Trzeba było znowu stoły nakrywać.
Ale takiej zabawy jak my to nie miał nikt ze znajomych. Ja to nawet nie wiedziałem, że ludzie się mogą tak bawić, wszyscy tańczyli, i młodzi, i starzy, oczepiny o dwunastej, błogosławieństwo od rodziców odebraliśmy i chleb, i sól, i kieliszki musieliśmy potłuc na szczęście, i widzisz… Ech…
Nie przypominam sobie, żeby wtedy kursowały tu autobusy. Chyba nie, najbliższy przystanek był ze dwa kilometry przed Zagórką, w Zarzeczu.
I jak to się skończyło?
Rozwodem.
Ja mogę jej wszystko zostawić, mnie na niczym nie zależało, tylko na niej. Ale jak nie chce, to prosił się nie będę. Jestem tym wszystkim zmęczony.
Ty wiesz, że ja czasem kwiaty dla niej kupowałem, wracałem do domu z lecznicy, wstępowałem do kwiaciarni i kupowałem kwiaty. Mam prawie pod domem kwiaciarnię, od lat ta sama pani za ladą, kwiaciarnia została kwiaciarnią, nie salonem roślin ozdobnych, kwiaciarnia Pod Różą, właścicielka ma na imię Róża, fajnie to się złożyło, po prostu tam wchodziłem i kupowałem kwiaty, ot tak, bez powodu, bez imienin, bez urodzin, tak sobie.
Co prawda wyrzucałem je do śmietnika przed domem, bo się bałem, że jeszcze sobie coś pomyśli… Że wiesz, za bardzo mi na niej zależy. Władzę by wtedy miała nade mną… A kwiaty i tak przynosiła do domu po każdym koncercie. To jej te moje na plaster były…
A władzę i tak miała.
Tylko dzieci nie mogliśmy mieć, Daria nie może. Nie było łatwo nam się z tym pogodzić, ale jak ludzie się kochają, to przez wszystko przejdą. Człowiek planuje sobie życie, wybiera czas i miejsce, nie teraz, za rok, jak mi się uda, jak skończę studia, jak wyjedziemy, jak nam włosy urosną. Jakbyśmy mieli cokolwiek do powiedzenia.
Najpierw