Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Читать онлайн книгу.też jedna z was miała tak śliczne włosy, jak ta dziewczynka, która siedzi przed nami.
– Przecież ja mam także złote włosy.
– Aha, eau de fée czy tam aureoline czy jak tam. Ale ta mała ma miękkie, jasne, długie…
– Wielka historia… w jej wieku…
– A… toteż to… w jej wieku!
Pita siedzi nieporuszona, tylko uszki jej pokrywają się delikatną czerwienią i płoną wśród złotych włosów jak dwa płatki maku pomiędzy łanem zboża.
– Co ty masz za pasję mówić nam przykre rzeczy? – pyta wreszcie jedna z kobiet.
– Bo was lubię.
– Daj mi lepiej tę różę… miętosisz ją cały wieczór, zwiędnie.
– Nie. Dam ją tej panience, która ma takie śliczne włosy.
I nagle Pita czuje, jak sponad jej ramienia na jej kolanka, w środek złożonych rąk spada śliczna, aksamitna, purpurowa róża.
Kwiat jest wesoły, przystrojony kilku świeżymi i mokrymi listkami; dziecko mimo woli chwyta w paluszki łodygę kwiatu.
Tuśka widzi doskonale, co zaszło, lecz doznaje dziwnego uczucia zmieszania. Nie wie, co ma robić. Czy pozwolić dziecku przyjąć ten kwiatek, rzucony z takim jakimś niedbałym wdziękiem przez nieznajomego aktora, czy zwrócić sama jako niewłaściwy i zbyt śmiały objaw przedwczesnego hołdu dla córki.
Nie wie czemu, ale czuje, że to „towarzystwo”, lekkie i podobne do żonglerów cyrkowych na arenie życia, wyszydzi ją, jeśli okaże się zbyt surową. Pozostawić zaś tego kroku mężczyzny bez jakiejkolwiek interwencji niepodobna.
W zakłopotaniu zwróciła się trochę profilem.
Siedzący poza nią widzą jej ładne rysy, śliczny podbródek i ucho czerwieniące się jak płatek maku na tle złotych rozwichrzonych trochę włosów.
– Szkoda, że nie mam drugiej róży! – mówi półgłosem mężczyzna.
Tuśkę przebiega gorący dreszcz.
Czuje i rozumie, iż ta druga róża byłaby dla niej.
– Nudny jesteś! – śmieje się jedna z kobiet. – Czy ty się nigdy nie oduczysz latać…
Urywa i nagle pyta:
– Zostajemy tutaj na kolacji?
– Pewnie… Gdzież pójść?
– Dziura!… te wszystkie Gubałówki, Giewonty i inne szczyty to blaga. Chodźmy!
– Chodźmy!…
Wstają, zbierają fałdy sukien, przesuwają się z szumem, z zupełną niedbałością form i zwyczajów.
– No… chodź, stary.
– Idę!…
Wychodzą.
Gdy poszli, Tuśce zdaje się, iż wytworzyła się nagle dokoła niej dziwna i niezrozumiała pustka.
Chłód wieje na nią, na jej kark z tych miejsc opustoszałych.
Ci ludzie byli przecież dla niej obcy zupełnie, nie zna ich, przed chwilą nie wiedziała, że istnieją, nie wie nawet, jak wyglądają, a przecież, gdy odeszli, zabrakło jej nagle jakiegoś tła, w które się bezwiednie wtuliła.
Purpurowa róża czerwieni się ciągle w rękach Pity.
Jasna, wesoła, leciuchno woniejąca, sieje jakąś beztroskę, jak ci, którzy odeszli.
Za chwilę zwiędnie, stanie się trupem.
Oni tak samo.
Ale przez dany moment życia promieniują z siebie tragikomiczną lekkość puchowych kwiatów, rozlatujących się z chwilą zaniku po mogiłach kretowin.
Przedstawienie dobiegło końca.
Tuśka z Pitą powstają z miejsc, ale wzrok ich przygasł, rumieńce znikły. Mają w sobie charakterystyczny wygląd błyskotliwych kobiet, którym nikt się nie przygląda.
Narzucają po swojemu żakiety na ramiona i wychodzą na ulicę przez werandę, na której sinawe lampy sączą niewyraźne, jakby chorobliwe blaski.
Jakby z mysich jam lub krecich nor nadbiegła nocą chmara publiczności. Zlecieli się do tych lamp sinych na kształt korowodu ciem i obsiedli blaszane blaty stolików.
Miasto się rozgwarzyło i rozsiadło tryumfalnie w żelastwie i kurzu. Kobiety szczebiocą, wiewając płaskimi kapeluszami. Szerokie rękawy, falbany gaz i muślinów wysuwają się spod ponarzucanych białych, sukiennych zarzutek.
Jakaś rodzina semicka, cała strojna w serdaki, wchodzi na werandę, potrząsając groźnie ciupagami, na których dzwonią kółeczka. Małe dziecko, przebrane za góralika, wierci się pomiędzy stołami.
Tuśka i Pita prostują się, nabierają szyku, tego „warszawskiego”. Tuśka przygryza usta i staje niepewna i wahająca. Chciałaby pozostać z Pitą „wśród ludzi”, bo już się do nich stęskniła. Jest jednak sama i widzi, że wszystkie stoliki, zajęte przez damy, mają jakąś asystę męską.
Pokusa jest jednak nadto silna. Stolik na przejściu wolny. Tuśka mimo woli zbliża się ku niemu.
– Może napijesz się herbaty? – pyta uprzejmie córki. – Jesteś blada, może chora.
Dziecko z przedziwną intuicją odgaduje intencje matki.
– Jeżeli mama taka łaskawa.
Siadają tuż przy balustradzie.
Przed nimi bieleją dziwaczne grzbiety płótnem okrytych furek, na tle ciemnych kamienic.
Woźnice siedzą w głębi budek, drzemią albo palą fajki.
Co chwila ku werandzie pomykają całe gromadki turystów.
Wyłaniają się z ciemni i wpadają w sine światło mrużąc oczy – radzi, że się wreszcie w „cywilizację” dostali.
Tuśka, usiadłszy, doznaje znów uczucia ciepła i spokoju. Ogląda się: poza nią siedzą strojne panie w towarzystwie kilku jasno ubranych, dość eleganckich mężczyzn. Przy drugim stoliku kilku mężczyzn raczy winem jakiegoś górala, który stara się zwrócić ogólną uwagę, krzycząc głośno i produkując swój „humor” i błękitne wstążki, związane pod przebiegłą i chytrą brodą.
– Panie ksiązęciu! – mówi góral – panie książę, kcecie na wielką wantę? Pójdziem! Jo was, panie ksiązęciu, za portecki z tyłu chyce. Wendziemy.
Młodzieniec, nazwany „panem książęciem”, skrzywił wygoloną, długą twarz i odparł z nieznacznym grymasem:
– Ja sam się wydostanę bez waszej pomocy.
Chytre oczki górala zaświeciły, zaczął czmychać nosem i trzeć dziwnie wykrojone usta.
– Nikany nie wyjdom sami, bo w nóżkach słabe – czmychnął ze śmiechem.
Tu i owdzie po stolikach siedzące towarzystwa zaczynają się mniej lub więcej dyskretnie zaśmiewać.
Widzi to góral w niebieskiej obroży, rad powstaje z krzesła i coraz więcej pozuje dla galerii.
– Jak ci ja, panie ksiązęciu, i Matka Najświętsza nie pomoże, to hipnies, chocieś sprzętny i wywyrtny. Hej!…
Książę pakuje ręce w kieszenie od spodni i kołysze się na pogiętym, żelaznym krześle.
– Żebyście wy, Gąsiennico, tak często Matki Boskiej nie wzywali – mówi, patrząc na górala zamglonym, lecz pełnym głębi wzrokiem.
Gąsiennica Wojtek machnął gunią i