Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska

Читать онлайн книгу.

Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska


Скачать книгу
gdy dorośniesz, nie potrzebowała się rumienić za źle utrzymane ręce.

      Pita wzięła pilnik i zaczęła z nadzwyczajną wprawą manewrować koło swoich paznokci.

      Tuśka wzięła w rękę list męża, który dostała wczoraj, wróciwszy z teatru.

      Był to szary, przeciętny list, niezmiernie smutny w tej swojej obojętności zrezygnowanego człowieka. Czytając go, widziało się zielone palto, schylone plecy i zagasłe oczy. Tak jakby myśli jaśniejsze omijały starannie ten umysł i nawet nie zwabione nigdy już nie biegły w tę stronę. Było to beznadziejne dla siebie, słabonadziejne dla innych. Mimo to spełnienie obowiązku wiodło go po szynach dobrze ułożonych przez porządek przyjęty milczącym ogólnoludzkim układem.

      „Moja droga Tuśko! Bardzo się cieszę, że zajechałyście zdrowo i szczęśliwie do Zakopanego. Zmartwiło mnie to, co piszesz o ciągłym deszczu, ale tam nawet deszczowe powietrze jest zdrowsze niż tu w Warszawie w najświetniejszą pogodę. Proszę cię więc, lecz się pilnie i każ Picie, aby piła mleko i przebywała na świeżym powietrzu jak najwięcej. Spotkałem wczoraj, wracając z biura, doktora i ten polecił mi to ci napisać. Dywany i portiery już wytrzepane i złożone. Kwiaty podczas deszczu kazałem stróżowi wynieść na dziedziniec. Duża palma ma mszyce, ale obmywać ją będę tytoniem. – Mam teraz dużo czasu, to mi zajmie wieczory. Chłopcy wybornie się na wsi mają. Zbierają się do ciebie napisać. Kończę już, bo muszę iść do biura. Przyjmij serdeczne ucałowania dla ciebie i dla Pity —

kochający mąż”.

      Ani słowa o sobie, tylko to krótkie „idę do biura”, „wracam z biura”, a potem: „będę obmywał palmy wieczorami”.

      W Tuśce jednak nie zadrgało nic, nie pomyślała nawet, jaka melancholia jest w sytuacji tego spracowanego człowieka, który w letnie upały, wróciwszy od jarzma biurowego, za całą rozrywkę ma miednicę, gąbkę i chronienie od śmierci roślinę znędzniałą w miejskim kurzu tak, jak on sam.

      Według niej, on wypełnia swój obowiązek. Ożenił się, miał dzieci, powinien był zapracować na wyżywienie i uzdrowotnienie całej rodziny.

      Taka była ustawa społeczna.

      Złożyła list i schowała go pod lusterko.

      Sama zwróciła się ku córce.

      – Wypiłaś mleko?

      – Tak, proszę mamusi.

      – Weź kapelusz i wyjdź przed dom. Możesz pospacerować naokoło domu, tylko nie oddalaj się na drogę, nie chodź po słońcu i uważaj na buciki. A… weź mitynki… A oddychaj ustami, nie nosem – dosyć to powietrze kosztuje[8]. Nie potrzebujesz go sobie żałować.

      Pita włożyła ładny ogrodowy kapelusz i cichutko, biała, kształtna, milutka, wysunęła się z izby.

      Tuśka tymczasem ziewnęła i powoli skierowała się w stronę łóżka.

      Anemia ją trapiła, przejawiając się w ciągłej senności.

      Spoza opuszczonej na otwarte okna firanki płynęła jasność słoneczna.

      Coraz silniej rozpachniało się drzewo chałupy, a woń ta była dziwnie rozkoszna i upajająca.

      Zmieszane głosy ludzkie, dzwonek roweru, czasem turkot furki, brzęk pod powałą tańczących much podnosił senność atmosfery.

      Tuśce zdawało się chwilami, że słyszy głos Pity, to znów jakiś męski głos śmiał się serdecznie, potem ćwierkały ptaki, cichutko ozwały się skrzypce, zarżał daleko koń…

      Chciała oczy otworzyć, zawołać córkę, ale sił jej nie stawało. Senność dziwna ją ogarniała.

      Powietrze silne, górskie, czyste, upajało ją jak stare, kuracyjne wino.

      I nagle z oddali doleciał ją warkot bębna… przerywany śmiechem, i znów warkot, a potem śmiech.

      Głowa Tuśki uniosła się trochę, potem opadła w poduszki. Cała twarz młodej kobiety, oplątana złotym welonem włosów, przeświecała lekką różowością przez jasne pasma.

      Próbowała odsunąć włosy z rzęsów, z twarzy. Sił jej nie stało.

      Zasnęła.

      VIII

      Ciche skrzypnięce drzwi zbudziło Tuśkę.

      Pita weszła do izby.

      Lecz Tuśce wstawać się nie chciało, tak ją rozebrało rozkoszne ciepło i zapach smreków, którym cała izba była przepełniona.

      Leżała więc spokojnie i spod przymkniętych rzęs śledziła ruchy Pity.

      Dziewczynka weszła na palcach, po swojemu, grzecznie i zaraz zbliżyła się do stołu.

      Spod żakiecika wydobyła małą plecioną bombonierkę, ze złotej słomy, z wesołą, płomienną czerwoną kokardą na boku przykrycia.

      Z prawdziwą radością Pita obejrzała kilkakrotnie śliczne cacko i ustawiła je na stole.

      Potem zbliżyła się do lustra, wzięła szczotkę i zaczęła gładzić włosy, wzburzone i rozrzucone w nieładzie.

      Tuśka widziała odbitą w lustrze twarzyczkę córki i zdziwił ją wyraz nie znany jej poprzednio.

      Dziewczynka uśmiechała się cała – oczy, usta, uszki, nosek – wszystko drgało uśmiechem. Blada zwykle cera twarzy miała lekko różowe jakby pasma podskórne. Zwłaszcza czoło, nosek i bródka, zarumienione, nabrały koloru ślicznych płatków róży.

      Lecz Tuśka widziała w tym zaróżowieniu szkodliwe dla cery „opalenie” i jako matka dbała o piękność córki, uczuła się zaniepokojoną.

      Usiadła na łóżku wołając głośno:

      – Pita!

      Dziewczyna drgnęła. Przybrała układną minkę, lecz uśmiech tak przywarł jej do buzi, iż od razu spędzić go nie zdołała.

      – Słucham mamy!

      – Jak ty wyglądasz? Jak upiór? Gdzie ty byłaś? Czy chcesz wyglądać tak ślicznie, jak gaździna? Jak się w Warszawie pokażesz?… Przejrzyj się w lustrze… do czego jesteś podobna!

      Pita posłuszna spojrzała w lustro i zawstydzona spuściła oczy.

      Uśmiech znikał powoli, jak obłok zbyt jasny i różowy o wczesnym świcie.

      – Coś ty postawiła na stole?

      Teraz już Pita była zupełnie zmieszana.

      Skurczyła ramionka i zaczęła wykręcać sobie palce.

      – To proszę mamuńci… ten pan, co obok nas… dał mi cukierki…

      – Jak? co?

      Tuśka uczuła się tak zdumioną, iż jednym susem zeskoczyła z łóżka.

      Włosy jej rozleciały się we śnie na ramiona.

      Była prześliczna, choć twarz świeciła się zanadto.

      – Jak mogłaś przyjąć coś od nieznajomego? Co to za maniery? Gdyby ojciec wiedział, gniewałby się strasznie.

      – Proszę mamci… ten pan bardzo jest grzeczny. Sam do mnie podszedł, jakem siedziała na belce, i pierwszy zaczął mówić. A potem, proszę mamuńci, to jest ten sam pan, który wczoraj był w teatrze… To on mi rzucił na kolana różę…

      – Co?

      – Tak, proszę mamuńci. On jest bardzo zabawny. Udaje psy, koty, osła, udaje, że niby drzewo piłuje, a także, że ktoś sobie głowę rozbije, albo znów, że bębny warczą… albo…

      Pita ożywiła się. Uśmiech wypłynął na


Скачать книгу

<p>8</p>

dosyć to powietrze kosztuje – Autentyczne (przyp. autorki). [przypis autorski]