Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Читать онлайн книгу.i wychyliwszy się, zaczęła wołać rozpaczliwie:
– Gaździna!… Wikta!…
Spoza węgła wysunęła się gaździna.
– A co kcom?
– Wypędźcie natychmiast te psy i koty z sieni.
Lecz Wikta ani na chwilę nie straciła spokoju.
– Nikany ni ma psów ani kotów – odrzekła powolnie.
– Jak to? Nie słyszycie, jak szczekają i wrzeszczą?
Lecz gaździna potrząsnęła tylko głową:
– To nie psy ani kocury, to je mój gość…
– Gość?
– Haj… o mlicysko się upominajom. To on takie figlasy robi!
I podszedłszy ku oknu, gaździna odezwała się głośniej:
– A cichojcie, zaro wam mlicysko piknie przyniosę.
Szczekanie i miauczenie natychmiast ustało.
Tuśka, zirytowana i zziębła, wróciła do łóżka. Pita, która ze swego posłania słyszała rozmowę matki z gaździną, miała minę zdumioną i oczy szeroko otwarte.
– Śpij – rzekła do niej przechodząc matka. – To jakiś wariat widocznie sprowadził się w nocy. Jeżeli się nie będzie przyzwoicie zachowywał, zażądam, żeby się wyniósł.
Położyła się, otuliła kołdrą i próbowała zdrzemnąć się jeszcze, gdyż czuła, że ogarnia ją migrena.
Przez kwadrans panowała wzorowa cisza.
Nagle odezwał się silny głos trąby.
Ktoś grał walca ze Słodkiej dziewczyny na dużej trąbie, a przenikliwy, trywialny głos dętego instrumentu rozlegał się z rozpaczliwą siłą w drewnianych ściankach chaty.
I znów Tuśka i Pita, jakby na sprężynach, usiadły na posłaniu.
– Co to jest? – jęknęła Tuśka.
– To trąba, mamusiu! – objaśniała Pita.
– Boże!… ten człowiek gra na trąbie… ależ to straszne! Ja, która już znieść nie mogę waszych gam i ćwiczeń fortepianowych.
– Ustaje…
Głos trąby skonał.
Natomiast wypłynął głos skrzypiec, na których ktoś wcale nieźle grał Śmierć Azy Griega.
– I to jeszcze!… – wyszeptała Tuśka.
Lecz jakby zbudziła się w niej energia, znów wyskoczyła z łóżka i pobiegła ku oknu.
– Gaździna! Wikta!
Spoza tego samego węgła wysunęła się gaździna i znów spytała:
– Cego kcom?
– Ktoż tam znowu gra?
Gaździna zsunęła chustkę z ucha i nasłuchiwała przez chwilę.
– To je mój gość. Lezy se grajęcy.
– Wynajęliście mi mieszkanie mówiąc, że tu jest spokój i cicho.
– Ano…
– Ładnie cicho: jak nie psy, to trąba, jak nie trąba, to skrzypce.
Gaździna ujęła w rękę fartuch i z przyzwyczajenia zaczęła obcierać belki chałupy.
– Nikany ni ma żadnej trąby ani skrzypecków.
– Jak to nie ma, słuchajcie!
– A wej słysę.
– No, więc.
– A to przecie tak piknie grajom nie na trąbce i nie na skrzypeckach, ino na gębusi.
– !!!
– Ano… złozy se ten pon gębusię i tak se parska, a to niby skrzypki albo trąba, hej.
Tuśka zamknęła okno.
W łóżku siedziała zachwycona Pita.
– Proszę mamusi, to ten pan tak ślicznie imituje trąbę?
– Widocznie.
– Ach, Boże! żebym ja tak umiała.
– Właśnie, tego by brakowało.
Serenada ustała.
– Szkoda – westchnęła Pita.
– Bogu dzięki – mruknęła Tuśka.
Teraz już na dobre rozsłoneczniło się i rozjaśniło Zakopane. Cała chata zapachniała świerkowym drzewem. Taka sama woń płynęła z lasu.
Matka i dziecko ubierały się, myły i czesały w milczeniu. Tuśka tylko wydała dyspozycję małej, jaką ma włożyć sukienkę i pończoszki. Chodząc po pokoju, zauważyła, że Pita włożyła różę, otrzymaną wczoraj, w szklankę i umywszy się starannie, wodę w tej szklance zmieniła.
Róża ta przypomniała Tuśce cały wczorajszy wieczór. Dziwne połyskliwe oczy aktora, jego trochę narzucający się sposób zachowania, a mimo to pewne jakieś uczucie ciepła moralnego, które ją z jego zbliżeniem przeniknęło.
Uśmiechnęła się przypominając sobie jego słowa:
– Szkoda, że nie mam drugiej róży…
Tak dawno już nie dostawała kwiatów!
A kobiety tak lubią, gdy im kto bodaj bukiecik fiołków za parę groszy rzuci.
Zwłaszcza te kobiety, za którymi pozapadały tak zwane klamki.
Bo one są jak groby opuszczone i samotne, które od przechodniów domagają się bodaj jałmużny kwiecia.
Nagle w sieni ozwał się stłumiony odgłos warczącego bębna.
Tuśka i Pita zwróciły głowy ku drzwiom.
Warczenie bębna uporczywie rozlegało się niedaleko ich drzwi i wypełniało całą sień.
Oczy Pity wyrażały znów nie znany u niej wyraz zachwytu.
Natomiast Tuśka zapłonęła cała od gniewu.
– Nie, tego już nadto!
– O! mamo! – szepnęła Pita – to już niepodobna, żeby to człowiek naśladował… Ten pan musi mieć bęben.
Tuśka sczesała szybko włosy z czoła, zapięła na piersiach niebieską, flanelową matinkę i pobiegła ku drzwiom.
Otworzyła je jednym szarpnięciem i wychyliła się ku sieni.
Sień była ciemna, bo drzwi od ulicy były zamknięte.
Przy ścianie Tuśka dostrzegła pochylonego nad rowerem mężczyznę.
Ukośny promień światła z drzwi przez nią uchylonych oświecił pająkowate, błyszczące koła i nogę, i rękę schylonego mężczyzny, który, odziany w szarą, flanelową koszulę, sportowe spodnie, czarne pończochy i żółte buty, majstrował coś koło roweru.
Majstrowanie to nie przeszkodziło mu widocznie w dawaniu folgi swemu dobremu humorowi, bo „na gębusi” udawał przedziwnie łomot bębna. Do uszu Tuśki doleciały słowa łączące się w warczenie pałek walących w oślą skórę.
Tuśka przerwała szybko ową zbyt ranną pobudkę.
– Przepraszam pana! – wyrzekła głosem podniesionym i niemiłym – czy można prosić o spokój? Przyjechałam dla leczenia się, a nie dla denerwowania…
Mężczyzna nie zdołał jeszcze podnieść głowy, kiedy Tuśka zniknęła w swoim pokoju, zatrzaskując drzwi tak silnie, iż sama się tym faktem zgorszyła.
Warczenie