Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Читать онлайн книгу.żyło w borze. Dla rozrywki strzelali z łuków, kto strąci wieniec z wierzbowej gałązki, aż liście trzepotały od wesołych żartów i śmiechu; kto nie pocelował w wieniec, dostawał tęgiego kuksańca, a jeśli trafił akurat na Małego Johna, to od razu nakrywał się nogami. Urządzali też zapasy i pojedynki na kije, więc z każdym dniem przybywało im wprawy i siły.
Minął tak prawie cały rok, a w tym czasie Robin Hood nieraz przemyśliwał, jak odpłacić szeryfowi pięknym za nadobne. Wreszcie zaczęło mu dokuczać przewlekłe odosobnienie; więc pewnego dnia wziął swoją tęgą pałkę i postanowił poszukać przygód. Szedł sobie beztrosko przez las, aż wynurzył się z sherwoodzkich borów. Wałęsając się po słonecznej drodze, napotkał chwackiego rzeźnika, który poganiał dzielną kobyłę, zaprzężoną do wozu obwieszonego połciami mięsa. Młody rzeźnik, telepiąc się na koźle, pogwizdywał sobie radośnie, bo jechał na jarmark w śliczną pogodę i wesoło mu było na sercu.
– Dzień dobry, mój słowiku – powiedział Robin Hood. – Co ci tak wesoło?
– A pewno, że wesoło – odparł młody rzeźnik. – Dlaczego nie miałbym się cieszyć? Czy nie jestem zdrów jak rydz? A bo to nie mam najpiękniejszej dziewczyny w całym hrabstwie Nottingham? A bo to nie żenię się z nią w następny czwartek w cudownym mieście Locksley?
– Ha – rzekł Robin – pochodzisz z samego Locksley? Znam tam każdy kamień, każdy żywopłot, każdy strumyk i każdą połyskliwą rybę w nim, bo tam się urodziłem i wyrosłem. Dokąd to podążasz z całą jatką, mój miły przyjacielu?
– Spieszę się na targ do Nottinghamu z wołowiną i baraniną – odparł rzeźnik. – Ale ktoś ty taki, że pochodzisz z miasta Locksley?
– Szlachcic jestem, przyjacielu, a zwą mnie Robin Hoodem.
– O, Matko Najświętsza – zawołał rzeźnik – znam dobrze twe imię i nieraz słyszałem o twoich czynach, krążą o nich gadki i pieśni. Ale niech Pan Bóg broni, żebyś miał ze mnie ściągać myto! Uczciwy jestem i krzywdy żadnej nie zrobiłem nikomu. Więc nie zadzieraj ze mną, dobry panie, bo i ja z tobą nie zadzierałem.
– Niech Pan Bóg broni – rzekł Robin – abym miał łupić takich jak ty, wesoły przyjacielu. Złamanego szeląga nie wezmę od ciebie, bo serdecznie lubię prawdziwą saską twarz. A cóż dopiero rodaka z Locksley, który w dodatku ma się żenić w następny czwartek. Ale słuchaj, powiedz mi, za ile byś sprzedał wszystko mięso razem z koniem i furą?
– Oceniam mięso, wóz i kobyłę na cztery marki – rzekł rzeźnik – ale jeśli nie sprzedam całego towaru, nie utarguję czterech marek.
Na co Robin Hood wydobył zza pasa sakiewkę i rzekł:
– Mam tu sześć marek. Rad bym na jeden dzień zostać rzeźnikiem i pohandlować mięsem w Nottinghamie. Może ubijemy interes i za sześć marek odstąpisz mi hurtem cały zaprzęg?
– Niech cię Pan Bóg i wszyscy święci błogosławią za uczciwe serce! – zawołał uradowany rzeźnik, zeskakując z fury i biorąc sakiewkę z rąk Robina.
– O, nie – zaśmiał się Robin – wielu mnie lubi i dobrze mi życzy, ale mało kto nazywa mnie uczciwym. Wracaj, bracie, do swojej ślicznotki i ucałuj ją słodko ode mnie.
Co mówiąc, wdział rzeźniczy fartuch, wdrapał się na furę i wziąwszy lejce do ręki, odjechał przez las do Nottinghamu.
W mieście zatrzymał się na rynku, tam gdzie handlowali rzeźnicy, i wynajął najdogodniejszy stragan. Rozłożył swój towar i dzwoniąc w topór, wyśpiewywał na wesołą nutę:
Hejże, dziewczęta, hejże, damy!
Która chce kupić mięsa –
Dam trzypensowy kotlet, proszę,
Za jedynego pensa!
Owca – za życia wykarmiona
Płatkami ze stokroci,
Wonnym fiołkiem i żonkilem,
Co się wśród łąki złoci!
Wół z pobliskiego wrzosowiska,
A baran znów z daleka,
Cielątko – niby płeć dziewczęcia,
Bielutkie jak biel mleka!
Proszę, dziewczęta, proszę, damy!
Kupcie na obiad mięsa!
Dam trzypensowy kotlet, proszę,
Za jedynego pensa!
Śpiewał tak skocznie, a wszyscy słuchali w osłupieniu; kiedy skończył, zadzwonił jeszcze głośniej w żelazo, wołając krzepkim głosem:
– Komu mięsa? Komu? Po czterech cenach. Dla prałatów i opatów kilo za sześć pensów, bo nie chcę z nimi handlować. Dla radnych i mieszczuchów kilo po trzy pensy, bo wszystko mi jedno, czy kupią, czy nie. Dla miłych gospodyń kilo po jednym pensie, bo przyjemnie z nimi targować. A ślicznotkom za jeden piękny całus, bo to najlepszy zarobek.
Wtedy ludziska gapić się zaczęli, a gromadzić wokół ze śmiechem, bo nigdy jeszcze, jak miasto miastem, takiego kupca nie widzieli; ale kiedy doszło do kupowania, okazało się, że szczerą prawdę mówił, bo gospodyniom i damom za jednego pensa dawał taką wagę, jaką inni sprzedawali za trzy, a kiedy podeszła wdowa albo kobiecina uboga, to dostawała całe kilo za darmo; a od pięknej dziewczyny, gdy dała mu całusa, nie brał za mięso ni grosza i niejedna ślicznotka podchodziła do jego straganu, bo oczy miał błękitne jak niebo czerwcowe i śmiał się wesoło, rozdzielając połcie. Tym sposobem rozsprzedał mięso tak prędko, że żaden rzeźnik w pobliżu nic nie utargował.
Zaczęli więc szeptać między sobą po jatkach, a jedni mówili: „To jakiś rozbójnik, co ukradł furę, konia i mięso”; ale drudzy mówili: „Widział kto kiedy rozbójnika, żeby tak łatwo i z humorem rozstawał się z tym, co ukradł? To pewno syn marnotrawny, który sprzedał ziemię po ojcu i bawi się wesoło, póki starczy grosza”. A ponieważ tych, co tak mówili, było więcej, inni jeden po drugim przychylili się do ich zdania.
Niebawem paru rzeźników podeszło do niego, aby się zapoznać.
– Słuchaj, bracie – zagadnął go najstarszy – jesteśmy z jednej branży, nie poszedłbyś z nami na obiad? Dzisiaj właśnie szeryf wydaje w ratuszu ucztę dla naszego cechu. Strawa będzie przednia i trunków moc, a ty to lubisz, jeśli mnie oko nie myli.
– Niech tego piorun strzeli – rzekł wesoły Robin – kto by odmówił rzeźnikowi! Dalibóg, pójdę z wami ucztować, mili moi, i to prędzej, niż mogę nadążyć.
Sprzedał już cały towar, więc zamknął stragan i wybrał się z nimi do ratusza, do wielkiej Sali Cechów.
Zasiadał tam już szeryf i wielu mistrzów rzeźniczych. Kiedy Robin wszedł w roześmianym towarzystwie, któremu właśnie opowiadał dowcip, sąsiedzi szeryfa zaczęli szeptać: „To zupełny wariat, brał na rynku po pensie za kilo mięsa, a jak go która dzierlatka pocałowała, to dostawała towar za darmo”. A drudzy mówili: „To syn marnotrawny, sprzedał ziemię za srebro i złoto, aby z fantazją przehulać majątek”.
Wtedy szeryf przywołał Robina, nie poznawszy go w tym stroju, i posadził po prawicy; zapałał bowiem sympatią do młodego rozrzutnika – zwłaszcza kiedy sobie pomyślał, że strumień złota w jego kieszeni może skierować do własnej jaśnie wielmożnej sakiewki. Forytował więc Robina przy stole, śmiał się i gawędził z nim częściej niż z innymi.
Wreszcie podano wystawny obiad i szeryf poprosił Robina,