Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle

Читать онлайн книгу.

Wesołe przygody Robin Hooda - Howard  Pyle


Скачать книгу
klaskał w ręce, zapominając, gdzie się znajduje, i wołał w głos: „Brawo! Piękny cios! Brawo, ty z czarną brodą!” – nie zdając sobie sprawy, że chwali właśnie kotlarza, który miał w jego własnym imieniu doręczyć Robin Hoodowi nakaz aresztowania.

      Z kolei najlepsi strzelcy w całej bandzie zawiesili na drzewie piękny wieniec i z odległości osiemdziesięciu kroków strzelali doń z najwspanialszym łuczniczym kunsztem. Ale szeryfowi nie przypadło to do gustu i naburmuszył się, gdyż miał świeżo w pamięci sławne zawody łucznicze w Nottinghamie, a trofeum z nich – złota strzała – wisiało tuż za jego plecami na dębie. Kiedy więc Robin spostrzegł, co szeryfa gnębi, przerwał tę zabawę i zawołał rodzimych muzykantów, którzy odśpiewali wesoło ballady pod dźwięk lutni.

      Gdy pieśni się skończyły, rozpostarto na trawie obrusy i zastawiono królewską ucztę, pojawiła się również utoczona z baryłek małmazja, wino i krzepkie piwo w dzbanach obok rogów do czerpania i picia. Wtedy wszyscy zasiedli do półmisków, biesiadowali i pili wesoło, aż słońce zaszło i sierp księżyca prześwitywał blado przez gęstwinę drzew nad nimi.

      Na koniec szeryf powstał i rzekł:

      – Dziękuję wam, wszem i wobec, za tę wesołą biesiadę, którą wyprawiliście dziś dla mnie. Podejmowaliście mnie nader dwornie, dając tym samym dowód szacunku, jaki żywicie dla naszego wspaniałego króla i jego namiestnika w dzielnym hrabstwie Nottingham. Ale zmierzch zapada i muszę wyruszyć przed zmrokiem, aby nie zagubić się w lesie.

      Wtedy Robin Hood i wszyscy jego ludzie powstali, a Robin rzekł do szeryfa:

      – Komu w drogę, czcigodny panie, temu czas, ale wasza wysokość zapomniał o jednej rzeczy.

      – Nie, niczego nie zapomniałem – odparł szeryf, lecz serce uciekło mu w pięty.

      – A ja powiadam, że wasza wysokość zapomniał – rzekł Robin. – Prowadzimy tu w lesie wesołą oberżę, ale kogo zapraszamy, ten płaci rachunek.

      Szeryf zaśmiał się na to, ale był to śmiech nieszczery.

      – No, braciszkowie mili – rzekł – zabawiłem się wesoło w waszym towarzystwie i nawet gdybyście nie pytali, dałbym wam z dwa dziesiątki funtów za tak przyjemną rozrywkę.

      – Wykluczone – rzekł poważnie Robin – abyśmy mieli potraktować waszą wysokość w tak nikczemny sposób. Dalibóg, panie szeryfie, wstydziłbym się ludziom na oczy pokazać, gdybym nie szacował królewskiego namiestnika co najmniej na trzysta funtów. Nie mam racji, chłopcy?

      Odkrzyknęli z głośnym aplauzem.

      – Trzysta diabłów siarczystych! – ryknął szeryf. – Żeby wasza dziadowska uczta była warta choć trzy funty, a co dopiero trzysta!

      – Pohamuj się, wasza wysokość – rzekł z powagą Robin. – Uwielbiam cię szczerze za przemiłą ucztę, jaką wyprawiłeś mi dziś w wesołym Nottinghamie, ale są tu tacy, którzy mego uwielbienia nie podzielają. Jeśli spojrzysz w tamtą stronę, zobaczysz Willa Stutely’a, w którego oczach nie cieszysz się zbytnią sympatią. A masz tam i dwóch innych tęgich zuchów, którzy – choć ich nie znasz – zostali ranni swego czasu w pewnej potyczce koło Nottinghamu – kiedy, sam wiesz. Jeden miał mocno pokaleczoną rękę, ale nieźle już nią włada. Łaskawy szeryfie, posłuchaj mojej rady. Zapłać swoją dolę bez dalszych ceregieli, bo może źle się to dla ciebie skończyć.

      Kiedy mówił, rumiana twarz szeryfa zbladła, nie odezwał się już ni słowem, tylko wbił oczy w ziemię i zagryzł dolną wargę. Wreszcie powoli wyciągnął opasłą sakiewkę i cisnął ją na obrus.

      – Weź sakiewkę, Mały Johnie – rzekł Robin – i sprawdź, czy rachunek się zgadza. Ufamy, oczywiście, naszemu szeryfowi, ale może być mu przykro, jeśli spostrzeże poniewczasie, że nie zapłacił co do grosza.

      Mały John przeliczył pieniądze i stwierdził, że sakiewka zawiera trzysta funtów w srebrze i złocie. Ale szeryfowi zdawało się, że z każdym brzękiem monety krwi mu ubywa po kropli, a kiedy ujrzał przeliczone krocie, górę srebra i złota na drewnianym półmisku, odwrócił się i załamany wsiadł na konia.

      – Jeszcze nigdy nie mieliśmy tak dostojnego gościa – rzekł Robin. – A jako że późna pora, a puszcza głucha, dam wam jednego ze swoich ludzi na przewodnika.

      – Broń Panie Boże! – zaperzył się szeryf. – Trafię, dobry człowieku, bez niczyjej pomocy.

      – Więc sam was podprowadzę – rzekł Robin i wziąwszy jego konia za uzdę, wywiódł go z ostępów na leśny trakt; zanim puścił go wolno, rzekł:

      – Szczęśliwej drogi, zacny szeryfie. A kiedy następnym razem zechcesz oszwabić biedaka, syna marnotrawnego, to przypomnij sobie ucztę w sherwoodzkim borze. „Nie kupuj konia, przyjacielu miły, dopóki nie zajrzysz mu w zęby”, jak powiada nasz mądry bajarz Swanthold. Zatem, raz jeszcze, szczęśliwej drogi.

      I klepnął konia po zadzie. Zwierzę ruszyło z kopyta, niosąc szeryfa przez leśne polany.

      Odtąd szeryf gorzko przeklinał dzień, w którym zadał się z Robin Hoodem, gdyż wszyscy ludzie śmiali się z niego i wiele ballad krążyło po kraju o tym, jak szeryf wybrał się łupić i wrócił do domu obłupiony do cna. Tak to chytry dwa razy traci.

      II. Mały John udaje się na jarmark w Nottinghamie

      Opowiemy teraz wesołe przygody Małego Johna na zawodach łuczniczych w Nottinghamie, dowiecie się o tym, jak pokonał Eryka z Lincolnu w sławnym pojedynku na pałki, i o tym, jak zaciągnął się na służbę szeryfa, a także o wesołej zwadzie z szeryfowym kucharzem. Słuchajcie więc, co będzie dalej.

      Wiosna minęła od owej uczty szeryfa w Sherwoodzie i lato minęło, aż nadszedł dostatni miesiąc październik. Powietrze było chłodne i rześkie, stodoły pełne plonów, pisklęta porosły w pióra, zbiór chmielu pięknie się udał, a jabłka podojrzewały. Z czasem i ludzie przestali gadać, jak to szeryf wyszedł na bydle rogatym, ale on sam wciąż nad tym bolał i nie mógł ścierpieć imienia Robin Hooda.

      W październiku miał się odbyć w Nottinghamie urządzany tradycyjnie co pięć lat wielki jarmark, na który ściągali ludzie z najdalszych stron. Zazwyczaj w przewidzianych na ten dzień rozrywkach prym dzierżyło łucznictwo, ponieważ hrabstwo Nottingham słynęło z najlepszych strzelców w całej Anglii. Tego jednak roku szeryf ociągał się długo, zanim ogłosił datę jarmarku, bojąc się, że zjedzie nań Robin Hood ze swoją bandą. Początkowo skłonny był w ogóle nie urządzać jarmarku, ale przyszło mu na myśl, iż narazi się na śmiech i plotki, że boi się Robin Hooda, więc wziął to pod uwagę. Ostatecznie postanowił wyznaczyć taką nagrodę, która by nie skusiła żadnego z leśnych ludzi. Zazwyczaj przyznawano zwycięzcy dziesięć marek albo baryłkę piwa, więc tym razem szeryf wyznaczył w nagrodę dla najlepszego strzelca dwa tłuste woły.

      Usłyszawszy o tym, Robin rozzłościł się i powiedział:

      – Niech go diabli wezmą, tego szeryfa, żeby dawać nagrodę jak dla pastuchów! Miałem wielką ochotę wziąć znów udział w zawodach, ale co by mi przyszło z takiej nagrody, ni przyjemności żadnej, ni zysku.

      Odezwał się na to Mały John.

      – Posłuchaj tylko, wodzu – rzekł – byliśmy dzisiaj we trójkę „Pod Błękitnym Dzikiem”: Will Stutely, młody Dawid z Doncasteru i ja. Otóż usłyszeliśmy tam wszystko o jarmarku, między innymi i to, że szeryf specjalnie wyznaczył taką nagrodę, aby nikt z Sherwoodu nie połakomił się na nią i nie zjawił się na jarmarku. Zatem, jeśli pozwolisz, wodzu, rad bym pójść i pokusić się o wygranie


Скачать книгу