Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski. Станислав Лем
Читать онлайн книгу.wojny polsko‐ukraińskiej, kiedy Ukraińcy chcieli Lwów zawłaszczyć. Dowiedziałem się o tym oczywiście znacznie później – było to dla mnie coś w rodzaju historycznej legendy.
Przysłał mi niedawno Władek Bartoszewski dość poruszający niemiecki reportaż ze Lwowa i wschodniej Galicji. Lwów jest dziś porządnie podniszczony – zobaczyłem na fotografii, że wszystkie ulice śródmieścia są jak przed wojną wybrukowane kocimi łbami. Asfalt położono tylko na placu Mariackim, który się teraz inaczej nazywa – nie wiem i nie chcę wiedzieć jak. Z wycinka tego dowiedziałem się też, że moja Szkoła Powszechna imienia Żółkiewskiego nosi dzisiaj numer ósmy.
W szkole dostać można było tak zwane pace: niegrzeczne dzieci nadstawiały rękę i nauczyciel walił w nią linią na płask. Ja jednak nigdy nie byłem bity. Do pierwszej klasy w ogóle nie uczęszczałem; nauczycielka, panna Usarzówna, przychodziła uczyć mnie do domu. Podkochiwałem się w niej trochę. Miałem już siedem lat i byłem młodym człowiekiem zdolnym do wyższych uczuć. Co jeszcze pamiętam? Strasznie dużo czasu zajmowało klejenie ozdóbek na drzewko, bardzo wcześnie zaczynało się to robić.
Od urodzenia mieszkałem więc na Brajerowskiej. Kiedy stałem się już pisarzem tak znanym, że moja sława i chwała sięgnęła Ukrainy, jakiś Ukrainiec z Kijowa, który szczególnie ukochał moją twórczość, pojechał specjalnie do Lwowa, sfotografował kamienicę na Brajerowskiej od zewnątrz, a następnie wdarł się do środka i uwiecznił na kliszy wszystko, co opisałem w Wysokim Zamku, między innymi sufit, na którym znajdują się stiuki w kształcie dębowych liści z żołędziami – ich obraz stanowi najwcześniejsze moje wspomnienie, patrzyłem na nie bowiem z mojego łóżeczka. Dziwnie mi było oglądać te fotografie i te kruche stiuki, które przetrwały wszystko – i wojnę, i nadejście Sowietów… Drzewa tylko na ulicy kolosalnie się rozrosły.
Pamiętam tamte czasy jako epokę betonowego, niewzruszonego ładu, i Wysoki Zamek opromieniony jest takim klimatem – nie ma tam przy tym żadnego szczegółu, żadnego faktu, który byłby zmyślony. Zdaję sobie oczywiście sprawę z mojej naiwności dziecięcej, która pozwalała mi tak świat postrzegać. Kres temu przyjść musiał. Miałem świnkę glinianą i do tej świnki wkładałem oszczędności. Kiedy się dowiedziałem, że wybuchła wojna, rozbiłem ją i za złoty sześćdziesiąt kupiłem dwie czekolady, większą i mniejszą – żeby mieć zapas na czas wojny. Po czym jednego dnia obie czekolady zjadłem…
Jeden z moich felietonów w Lubych czasach nosi tytuł Z żabiej perspektywy — dzieciństwo naprawdę taką perspektywę daje. Obok naszego gimnazjum stała i stoi do dzisiaj stara prochownia z szesnastego wieku. Codziennie ją mijałem, wcale jednak jej nie zauważając. Z ulicy Ruskiej wychodziło się na kamienne lwy przed Ratuszem, obok przy Rynku jest słynna Czarna Kamienica – w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że stanowi ona tak czcigodny zabytek; nic a nic mnie to nie obchodziło.
Tramwaj "czwórka" omijał nasze gimnazjum i wjeżdżał Teatyńską do góry, a tam gdzie stawał, był już park, w którym wznosił się Wysoki Zamek i skąd był wspaniały panoramiczny widok na krajobraz miejski Lwowa. Jak się wracało do domu, to się szło najpierw przez ulicę Ruską, potem schodziło się na dół, gdzie była kawiarnia „Wiedeńska”, skręcało się w bok, można było iść przez plac św. Ducha, gdzie wznosiła się główna w mojej pamięci budowla, to znaczy kiosk z chałwą pana Kawurasa. Rozterki przy wystawie tego kiosku przeżywane opisałem w Wysokim Zamku i tkwią one w mojej pamięci głęboko. Niedawno w hipermarkecie Carrefour zobaczyłem kilogramowe paczki chałwy wytwórni Goplana, serce we mnie zamarło i kilkakrotnie wracałem w to miejsce, jak do świętej relikwii, bo przecież wiedziałem, że na chałwę pozwolić sobie dzisiaj nie mogę ze względu na zdrowie…
Trasa biegła dalej przez Legionów, w perspektywie było widać teatr, którego krakowski „Słowacki” jest tylko małą kopią. Przechodziło się przez Jagiellońską, gdzie mieszkała moja ciotka, matka Hemara. Z ciotką tą łączą mnie dwa straszliwe wspomnienia. Raz, kiedy wszedłem przez bramę, zaatakował mnie na podwórzu olbrzymi gulgoczący indyk, nie wiem, dlaczego – i uciekłem. Innym razem przeżyłem u niej znaczne rozczarowanie. Ciotka miała w mieszkaniu to, co się po niemiecku nazywa eine feine Stube, czyli salon, do którego nikt nie wchodził, posadzka jak lustro wyglansowana, meble w białych pokrowcach, a na wspaniałym kredensie wielka misa pełna kolorowych marcepanowych owoców. Kiedy raz się tam wkradłem i usiłowałem te owoce nadgryźć, o mało nie połamałem zębów, gdyż czas odmienił zawartość misy w skamielinę. Było to jedno z większych rozczarowań mojego życia. Między mną a Hemarem była różnica dwudziestu paru lat: ja byłem szczeniakiem, on dorosłym człowiekiem i mieszkał w Warszawie. Pamiętam tylko, że kiedy na pętli ulic Pełczyńskiej, Stryjskiej i Kadeckiej odbywały się wyścigi samochodowe – szyny tramwajowe zalano nawet gipsem – Hemar też w nich startował, w samochodzie Bugatti, i zajął miejsce przedostatnie.
Wyjeżdżaliśmy za miasto do ogrodu pana Ruckiego. Syn pana Ruckiego kilkadziesiąt lat później z drugiego końca Polski napisał do mnie, aby mi podziękować, że wspomniałem jego nazwisko w Wysokim Zamku. Z restauracji ogrodowej Ruckiego pamiętam cztery ciekawe rzeczy. Po pierwsze, kręgielnię: kule były tak wielkie, że miałem nie lada trudności z ich ujęciem. Po drugie, olbrzymią huśtawkę, w której siedziało się w czymś w rodzaju wielkiej łodzi. Po trzecie, gąszcze malinowe tak przerośnięte pokrzywami, że do tej pory jestem zdziwiony, kiedy widzę maliny, które wcale nie parzą. Po czwarte wreszcie, sadzawkę, w której łowiłem ryby. Raz złowiłem rybkę wielkości palca, ale zrobiło mi się jej żal i z powrotem wpuściłem ją do wody. Nasz dorożkarz, z którym te wyprawy odbywaliśmy, nazywał się Kremer; dojechawszy na miejsce, odprzęgał konia, zamiast siodła kładł pled czy sukno, i jeździłem trochę konno.
Uczniów naszego gimnazjum najpierw nazywano kanarkami, bo nosiliśmy czapki rogatywki z żółtymi otokami, jak żandarmeria, potem zmieniono je na okrągłe maciejówki z niebieską wypustką. Tarcza z numerem 560 powinna była być mocno przyszyta – koledzy nosili ją na szpilce, a dyrektor kontrolował. Matka moja starannie tarczę przyszywała, mowy nie było, żeby ją zdjąć. Po co zresztą się ją zdejmowało – do dziś nie wiem. Nie dowiedziałem się też nigdy, po jakich występnych szlakach krążyli moi koledzy, wychowywano mnie bowiem w typowo przedwojenny sposób. Nie wolno się było na przykład odzywać przy stole jadalnym, nie do pomyślenia było, by dzieci mówiły i robiły, co chciały, nawet szpinak trzeba było jeść…
Były we Lwowie niezwykłe atrakcje, przynajmniej dla dziecka. Po pierwsze – Panorama Racławicka. Po drugie – Targi Wschodnie. Czuło się na nich oddech Europy, ale myśmy z kolegami biegali tam głównie po to, by się napić darmowego rosołu Maggi i pozbierać możliwie wiele reklamowych druków. Wspomnienia dzieciństwa mają magiczną aurę, podobnie jak pierwsze wierszyki, których się nauczymy. Próbowaliśmy niedawno z żoną przypomnieć sobie wierszyki Porazińskiej – „Jedna wrona bez ogona, druga wrona bez ogona…”, i ten o wróblu na kalenicy, do którego kot włazi – miały one niewątpliwie charakter magicznej inkantacji, choć dziś się je czyta jak zwyczajne rymowanki.
Wiele z tego, co się w naszym gimnazjum działo, wydawało mi się na bardzo wysokim poziomie. Pamiętam do dzisiaj, jak profesor Lewicki włożył do słoja wypełnionego tlenem tlący się pręt i pręt ten wybuchnął płomieniem. Pamiętam też, jak sód wyciągnięty bodaj z oliwy zapalał się żywym ogniem. W pięknym gabinecie profesora geografii Nawrockiego znajdował się straszny przedmiot: sporej wielkości globus, cały czarny, na którym trzeba było kredą zaznaczyć zarysy kontynentów, wskazać najważniejsze miasta czy rzeki. Było to dość okropne – ja jednak dawałem sobie jakoś radę,