Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski. Станислав Лем
Читать онлайн книгу.automatycznie i nagle się zorientowałem, że przecież jestem w mieszkaniu sam. Bardzo się przestraszyłem, pomyślałem, że to jakiś znak, i natychmiast pognałem do teatru. Była może dziewiąta, może pół do dziesiątej. Wpadłem do loży, rodzice się przelękli: – Co się stało? – Słyszałem głos. – A wszedłeś do pokoju? – Wszedłem, zapaliłem światło, i nikogo tam nie było. Musiała to być halucynacja, choć nigdy, ani przedtem, ani potem, nie miałem podobnych objawów.
– A czy w pana rodzinnym domu czytywało się na przykład „Wiadomości Literackie”?
– Owszem, ciekawiły mnie zwłaszcza konkursy, które na ostatniej stronie urządzał Marian Eile. Kupowało się czasami „Cyrulika”, tygodnik „As” i chyba prenumerowało się „Gazetę Polską”, bo to była gazeta rządowa. Z gazet miejscowych – „Wiek Nowy”. Ja, prawdę powiedziawszy, czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce. Naprzeciw naszego domu znajdowała się wypożyczalnia książek „Ewers”, podobna trochę do krakowskiej wypożyczalni na św. Jana. Postępowałem w niej systematycznie, wypożyczając książki od lewej ku prawej. Jak się coś okazywało mało interesujące, oddawałem na drugi dzień. Znano mnie tam dobrze, mogłem więc brać książki hurtem, na przykład Karola Maya: Przez pustynię. Przez dziki Kurdystan, Przez kraj Skipetarów, i tak dalej. Zaglądałem też do strasznych ówczesnych pornografii, jak Pitigrilli, ale wydawały mi się potwornie nudne.
– Było tego wtedy sporo: Pitigrilli, Dekobra…
– Tak, tak. „Madonna sleepingów to powieść niedobra. Napisał ją kiedyś Maurycy Dekobra”. Madonny sleepingów akurat nie czytałem, na erotycznie podbudowaną literaturę byłem zresztą zupełnie niewrażliwy – i to mi w gruncie rzeczy zostało. Eddington, którego zresztą też w wypożyczalni „Ewers” odkryłem, wewnętrzna budowa gwiazd – proszę bardzo, ale Dekobra? Po co?
– Znał pan ”Bibliotekę Wiedzy” Trzaski, Everta i Michalskiego? Alexis Carrel, Paul de Cruif…
– Naturalnie, ale jeszcze lepszą serią była „Mathesis Polska”. Poza tym strasznie ciągnęło mnie do historii techniki: montgolfiery, początki lotnictwa, Otto Lilienthal, bracia Wright. Z niezmierną szczegółowością ją studiowałem. Miałem też słabość do chodzenia na tandetę i nabywania starych, częściowo już rozpadających się przedmiotów, takich jak magneto samochodowe, stare iskrowniki, szpulki z nawiniętym drutem, cewki. Diabli wiedzą, po co – ale lubiłem to bardzo. Przywleczone do domu części służyły mi do budowy rozmaitych urządzeń. Ojciec kupił mi zresztą, z drugiej ręki, zestaw do budownictwa metalowego. Strasznie kochałem wyładowania elektryczne: zrobiłem cewkę Ruhmkorffa, zrobiłem transformator Tesli… Kupiłem sobie niemiecką książkę Elektrotechnisches Experimentierbuch, wydrukowaną szwabachą, i w pocie czoła, ze słownikiem w ręku przedzierałem się przez nią jak przez dżunglę. Do manii moich w tamtym czasie należało robienie w domu doświadczeń chemicznych. Spaliłem częściowo parapet okienny, miałem też nadzieję, że nalot, który osiadał na elektrodach, kiedy przepuszczałem prąd przez roztwór nie pamiętam już czego, okaże się substancją, której nikt dotąd nie odkrył.
Miałem więc – jak już w Wysokim Zamku napisałem – dzieciństwo niezmiernie pracowite. I co charakterystyczne: wszystkie te skomplikowane działania podejmowałem sam. Nie odczuwałem potrzeby, aby w pracy towarzyszył mi rówieśnik, miałbym wtedy raczej, jak dziś przypuszczam, wrażenie, że on mi przeszkadza.
– Chciał pan być samotnym Kreatorem?
– Chyba tak, byłem absolutnie samowystarczalny. Co więcej, z moimi legitymacjami kryłem się przed światem i przed rodzicami, i przed kolegami, bo czułem, że mnie wyśmieją. Nie znaczy to, że nie brałem udziału w szkolnych zabawach: ot, dwóch chłopców się zmawiało i wychodzili z klasy rzekomo za potrzebą, a w rzeczywistości w przedsionku ubikacji rzucali monetami, tak by jedna drugą przykryła. Grało się w guziki, w okręciki papierowe, dmuchało się w ich żagle, by przeszły przez linię przeciwnika. Serca jednak do tego specjalnie nie miałem.
Prawie w każdą niedzielę przychodziło do nas niewielkie grono – mój wujek, znajomi doktorostwo, którzy potem wraz z nami przyjechali do Krakowa i z ojcem grali albo w bridża, albo w pokera. Owszem, terminy, jakich używali, pamiętam – sama jednak gra wydawała mi się zawsze śmiertelną nudą. Nie mam najmniejszego pociągu do kart, a wszelki hazard jest mi z natury obcy. Dobrze, mogę wygrać – ale po co mi jakieś wygrane? A jeśli przegram, dlaczego mam komuś płacić? Po latach, w Wiedniu, w trafice, do której zachodziłem po „Heralda”, kupiłem los loteryjny. Kosztował dziesięć szylingów. Otwarłem go i dowiedziałem się, że wygrałem… dziesięć szylingów, czyli zwrócono mi poniesione koszta. Wcale się jednak do kolektury nie pofatygowałem.
– Zwykłe chłopięce zabawy nie były panu jednak całkiem obce?
– Jak wszyscy chłopcy, lubiłem na przykład puszczać kaczki, czyli te płaskie kamyki na wodzie – tylko, niestety, nie mogłem się nauczyć pływać. Ojciec wynajął pana, który uczył mnie tej umiejętności, trzymając na specjalnej wędce. Póki znajdowałem się na uwięzi, pięknie pływałem żabką, ale uwolniony, natychmiast skosem w dół szedłem na dno. Nie wiem, dlaczego. Strzałę potrafiłem zrobić na osiem metrów, ale jak tylko zaczynałem poruszać rękami i nogami, kończyło się to fatalnie.
Nauka odbywała się na kąpielisku, nigdy jednak nie przyniosła spodziewanego efektu. Znacznie wcześniej, kiedy jeszcze byłem całkiem mały, chodziłem z matką na tak zwaną Żelazną Wodę. Były tam oddzielne baseny dla mężczyzn i dla kobiet. Małe dzieci, takie jak ja, mogły się kąpać z kobietami. Siedziałem na brzegu, trzymając moją trzcinową laseczkę, sąsiadka nasza tak długo za tę laseczkę pociągała, aż zsunąłem się i wpadłem do wody. Pamiętam, że zrobiło się zielono, potem ciemno, potem już zupełnie nic. Wyciągnięto mnie za nogi, wytrząsano ze mnie wodę, robiono mi sztuczne oddychanie. Nie było to przyjemne.
Pamiętam epokę, w której pojawiły się dorożki mechaniczne – dwucylindrowe tatry z silnikami chłodzonymi powietrzem nad każdym przednim kołem. Steyery z kolei miały chłodnice w kształcie dziobu okrętowego. W 1938, kiedy skończyłem szesnaście lat – w Polsce można już było w tym wieku dostać zielone, czyli amatorskie, prawo jazdy – ojciec wpisał mnie na kurs. Prawo jazdy zdobyłem na kilka miesięcy przed wybuchem wojny i nie miałem okazji, by się nim wtedy nacieszyć. A dosłownie na sześć tygodni przed wojną, na strzelnicy, która znajdowała się na zakręcie, gdzie „czwórka” jechała na Wysoki Zamek, wystrzelałem złotą odznakę strzelecką. Wkrótce potem wszystko się skończyło, i Polska także… Wtedy jednak nie mogłem się spodziewać, że niedługo będę biegał po Ogrodzie Jezuickim i zbierał tak zwane zegary ze szrapneli, jeszcze gorące od wybuchu. Wiedziałem niby, że od tego można zginąć, ale bardzo mi na nich zależało. Jak się ma kilkanaście lat, człowiek jest nieśmiertelny.
– W „Wysokim Zamku” wspomina pan pewien moment, gdy już przed wojną spotkał się pan z Historią – myślę o pochodzie robotników po śmierci Kozaka, przeciągającym pod oknami kamienicy.
– A tak, ojciec mój gniewał się wtedy na mnie trochę, bo ja ten pochód filmowałem. Ojciec kupił mi kamerę filmową, Cinekodak 8. Naświetloną rolkę wysyłało się do Warszawy, w jej cenę – 10 złotych – wliczony był już koszt wywołania i odesłania. Z naszego balkonu robiłem zdjęcia ulicy Kazimierzowskiej dokładnie w chwili, kiedy wzburzeni robotnicy ściągali za nogi policjanta z konia. Raz jeden i do naszego mieszkania wszedł policjant – zdarzyło się to, gdy pacjentce mojego ojca ukradziono