Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн книгу.

Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska


Скачать книгу
zasiadywano się jednak przy nim długo. Niebawem kolasy i bryki zaczęły jedna za drugą odwozić gości, potem sprzątnięto ze stołu, jakiś czas dochodziły jeszcze z kuchni odgłosy zmywania statków, a w końcu powszednia cisza zaległa cały dom. Bogumił poszedł w pole, pani Barbara usiadła na chwilę przed sienią, żeby odpocząć. I natychmiast zdrzemnęła się i zaczęła śnić, że po bruku jedzie prędko karawan, ale miejski, z baldachimem, taki, na jakim chowano Teresę. Z tyłu biegną ludzie i usiłują wsunąć pod baldachim otwartą trumnę, w której leży ktoś w meloniku na głowie. Melonik podskakuje od ruchu jazdy i zesuwa się coraz bardziej na nos nieboszczyka, podobnego na przemian to do tej, to do innej osoby. Pani Barbara nie może na to patrzeć – boi się, że brzeg melonika zedrze temu komuś skórę z nosa. Biegnie, chce ręką melonik odsunąć, poprawić, ale nie może trafić. Na koniec potyka się o kamień i otwiera oczy.

      Zbudziła się bez przerażenia, jakie podobne sny zazwyczaj wzbudzają. Natomiast wydało jej się, że ptaki przestały śpiewać i że wkoło panuje drętwa cisza. Tego się dopiero szalenie zlękła. Lecz nie przestały śpiewać, tylko ona odeszła tak dziwnie daleko, że z trudem odzyskiwała zmysły. Wnet usłyszała, że szczebiocą jak zawsze, i już to tylko jedno wydało jej się takim nadmiarem życia.

      Patrzyła na chmurzące się niebo. Po tle świecącym od skrytego w mgłach słońca mknęły popielate rozwiane obłoki. Mknęły coraz to inne, lecz obraz nieba pozostawał niezmienny.

      – Cóż stąd, że umieramy? Życia jest wciąż tak dużo – majaczyła pani Barbara. – Wszystko mija, a nic się, nic się nie zmienia. Po złotym tle wciąż płyną szare obłoki… O, jak mnie ta myśl uspokaja – westchnęła.

      I powstało w niej coś na kształt błagania, by można było żyć zawsze tą myślą, tym spokojem.

       TOM II

       WIECZNE ZMARTWIENIE

      1

      Agnieszka jednym wydawała się wątła i wiotka, inni mówili, że jest silnej budowy. Zgrabną i zręczną nazywali ją wszyscy, lecz trudno było powiedzieć, co się najbardziej do tej zgrabności przyczynia. Twarz miała drobną, nieprawidłową i także zmienną, czasem pełną kolorów i wyrazu, to znów mizerną, niejasną, prawie mglistą. Czoło było wysokie, usta kształtne, lecz nazbyt małe, szaroniebieskie oczy – uważne i życzliwe; jasne włosy odznaczały się blaskiem i obfitością, uśmiech zdawał się być rozumiejącym coś, czego jeszcze Agnieszka rozumieć nie mogła, a uśmiechała się na ukos, nieco ku jednej stronie, jak babcia na portrecie.

      Emilia była najładniejsza z dzieci. Mówiono o niej, że jest jak malowanie. Jej szare oczy przyrównywano do promienistych gwiazdek, twarzyczkę – do jaśminów i róż, usta – do malin, tak były rumiane pod cienką, prężącą się skóreczką.

      Tomasz miał twarz dużą, trochę nalaną, cerę bladą, usta wydatne i czerwone, powieki ciężkie, a spojrzenie okrążonych śniadym cieniem wielkich siwych oczu na przemian to niedokładne ze skłonnością do nieznacznego zadumanego zeza, to skupione i czujne, lecz jakoś nie po ludzku, a tak, jak bywają czujne oczy zwierząt, gotowych do obrony lub skoku. Jak na dziecko, nie był wdzięczny, ale mówiono, że wyrośnie z niego przystojny mężczyzna. Chociaż najmłodszy, uważany był w domu za starszego od pieszczonej Emilki. Gdyż zarówno z usposobienia, jak z wyglądu był od razu na wskroś chłopakiem, nie miał w sobie nic z małego dzieciaczka. Strzyżono go krótko i tylko jeden kosmyk nad lewą skronią nie dał się nigdy przystrzyc do tego stopnia, żeby się zawadiacko nie podnosił. Każdego, kto spojrzał na wiszące teraz w salonie portrety dziadków Ostrzeńskich, uderzało nadzwyczajne podobieństwo Tomasza do dziadka Adama.

      Do siebie wzajemnie dzieci były natomiast mało podobne, a i usposobienia miały bardzo niejednakowe.

      Tomaszek był psotny, nieusłuchany i zuchwały, a zarazem łatwy do nastraszenia i krętacz. Rzadko zdarzało się, aby się w domu śmiano albo cieszono z jego powodu. Najczęściej wywoływał gorzkie narzekania w rodzaju: – Tomaszek, nie kłam! Nie psoć! Nie rób na złość! Gdzie jesteś? Coś popsuł?

      Był jedynakiem, pani Barbara tak chciała go kochać i pieścić, a tak rzadko można sobie było wobec niego na serdeczność pozwolić. Niekiedy trzymała go, dobrego, ułagodzonego, w objęciach lub na kolanach i pocieszała się: – Wszystko będzie dobrze. Przecież podobno z takich nieznośnych dzieci wyrastają najlepsi ludzie. – Wtem nagle z dna duszy podnosił się włosy jeżący strach, jakby nie syn, a jakiś obcy nieobliczalny stwór tulił się do jej serca. I coś jej złowrogo mówiło, że w tym wypadku nie powinna się odurzać dobrymi nadziejami. Ale ona powściągała ten strach, nie dawała mu do siebie przystępu, gdyż właśnie w tym jednym jedynym wypadku czuła się na siłach wierzyć, ufać i spodziewać wszystkiego dobrego. – Synu – powtarzała tylko – synu jedyny! Będziesz dobry! Będziesz człowiekiem?

      Emilka miała bardzo niesamodzielną naturę. Musiała być zawsze do kogoś przyczepiona. Lubiła, żeby ją nosić, huśtać, zaczepiać, trzymać na kolanach, nie mogła sama zasnąć, ktoś jej musiał zawsze do snu śpiewać lub opowiadać bajki, nawet kiedy była już na to za duża. Nie miała nigdy żadnego pomysłu do zabawy i zostawiona samej sobie płakała, że jej nudno i smutno. Nigdy nie była rada temu, co jej przypadło w udziale, chciała zawsze tego, co mieli albo robili Tomaszek i Agnisia lub w ogóle kto bądź.

      – Dlaczego to dziecko nigdy nie chce być samo? – martwiła się z tego powodu pani Barbara. – Co z niej wyrośnie, kiedy ją trzeba ciągle za rękę prowadzać.

      Agnisia w przeciwieństwie do Emilki nigdy się nie nudziła, w przeciwieństwie do Tomaszka, który wciąż z domu uciekał, do nikąd nie dążyła; wszędzie i zawsze znajdowała dość rzeczy, które ją zaprzątały. Nie wymagała, żeby z nią się kto bawił, aż nadto lubiła być sama, zawsze miała co robić, należała do dzieci, o których się mówi, że je można byle czym zająć. Pani Barbarze to usposobienie najstarszej córki też przyczyniało zmartwienia.

      – Jakaż ta Agnisia niewybredna – mówiła. – Jej wszystko jedno, z kim się bawi, co robi, żadnego w niczym wyboru.

      A kiedy indziej pytała męża: – Słuchaj, co ona tak lubi być sama? Czy ciebie to nie zastanawia?

      Agnisia między innymi dlatego lubiła być sama, że pochłaniało ją czytanie. Czytała również właściwie bez wyboru, co jej wpadło do ręki. Czytała zarówno książki dla dorosłych, jak dla dzieci, nie gardziła nawet obrazkowymi czytankami Tomaszka, które zarzucone i podarte wyciągała spod kanap, łóżek i stołów. Podobały jej się opisy nadzwyczajnych przygód, wypadków i podróży, ale najwięcej lubiła te wiersze i powieści, w których przedstawione było zwykłe powszednie życie. W jednej z Emilczynych książeczek znajdował się wiersz, zaczynający się od słów: „Bije czwarta, kogut pieje, patrzcie, co się na wsi dzieje”[200]. Zawierał on drobiazgowy opis wszystkiego, co się odbywa godzina po godzinie w domu, w podwórzu i w polu, a to proste rymowane wyliczenie powszednich czynności sprawiało Agnisi niewymowną uciechę. Za pomocą tego wiersza mogła sobie każdy miniony dzień przeżyć jeszcze raz cały od rana do wieczora, a jej było zawsze dnia mało, zawsze chciałaby go mieć raz jeszcze i raz jeszcze. Więc go miała w tym „bije czwarta”, a jeżeli pora roku nie odpowiadała treści wiersza, to go sobie, czytając, trochę zmieniała, podstawiając inne opisy pogody, inne zajęcia, inne rymy.

      Pani Barbara czytanie uważała za największą słodycz, może nawet za jedyną pociechę biednego ludzkiego życia i zrazu cieszyła się, że Agnisia odziedziczyła jej skłonność pod tym względem i że czyta niejako za nią, nie mającą już na to czasu. Niebawem jednak zaczęła się tym jej zaczytywaniem


Скачать книгу