Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Читать онлайн книгу.takie rzeczy masz w głowie. Wezmę cię do szycia, do cerowania, chcesz? Zacznę cię uczyć szyć.
Józia skinęła głową. Nim ją jednak wzięto do innej roboty, pewnego dnia okazało się, że już nie Wawrzon, a Witek przychodzi dodawać jej odwagi, gdy ją napadnie strach. Ten Witek był z innej wsi. Robił w Serbinowie tylko chwilowo, na dzień, i oto pewnego dnia oboje młodzi przyszli z oczami we łzach prosić o zwolnienie i błogosławieństwo, gdyż chcą iść do miasta i tam szukać zarobku, i tam się pobrać.
Pani Barbara miała różnego rodzaju obawy i wątpliwości i odmawiała ich od tego zamiaru, a Bogumił był nawet gotów zgodzić ich oboje do folwarku na ordynarię. Ale oni o niczym słyszeć nie chcieli, tylko powtarzali: do miasta i do miasta. Niechcicowie obdarowali ich tedy, czym się dało, i obiecali być na ślubie.
Ślub jednak nie odbył się w oznaczonym terminie, a w jakieś pół roku potem pani Barbara, przyjechawszy z Kalińca, oznajmiła Bogumiłowi:
– Wyobraź sobie, że nasza Józia poszła na złą drogę.
– Rzucił ją?
– Nie. W to się prawie wierzyć nie chce, ale na ile prawda, co mówią, to ona jego rzuciła. Dla jakiegoś miejskiego eleganta, co ją pchnął na ulicę. Od niej samej wiele się dowiedzieć nie mogłam, chociaż ją spotkałam. Spotkałam ją taką wystrojoną, pachnącą. – „Dlaczegoś – pytam – nie wyszła za mąż za Witka?” A ona, wiesz, co na to? – „Przecież to był – powiada – taki prosty parobek bez żadnej nauki, bez wzięcia”. Ona miała zawsze pociąg do lepszego życia, do szyku. No, i teraz ma pewno do czynienia z szykownymi frantami i ani wie, jakich między nimi spotka parobków i drabów.
Pani Barbara była bliska płaczu.
– Tak sobie teraz wyrzucam, żeśmy ją od nas puścili – rzekła. – Trzeba było za nią być mądrym.
– Była dorosła – zauważył Bogumił. – Miała prawo sama stanowić o swym losie. A to sobie każdy lepiej ceni od wszelkiej opieki.
– Ja także tak myślałam, ale źle widać myślałam. Ją tam zmarnują, zadepczą i ja będę sobie wyrzucać, że to ja ją zgubiłam.
Postanowili nie tracić Józi z oczu, ale nim zdążyli przedsięwziąć jakieś kroki, aby ją przywieść na powrót do zacności – dowiedzieli się, że na dobre wyjechała z Kalińca.
A tak ślad jej zaginął, a sprawa zatonęła w tysiącu innych, co nadchodzą, tłoczą się, zaprzątają myśl, spędzają z powiek sen i mijają, znacząc bieg rzeczy ludzkich niedostrzegalnymi bruzdami.
2
Pani Barbara od dość dawna uczyła Agnisię sama, ale teraz uważała, że to już nie wystarcza i że w ogóle trzeba wziąć kogoś do dzieci. Wzięto więc bonę[203], która była rok, nauczyła dzieci cokolwiek po niemiecku i ozdobiła całe mieszkanie szydełkowymi robótkami; po niej zgodzono drugą, ale ta była tylko tydzień. I kiedy wreszcie pani Barbara zaczęła się oglądać za jak się należy nauczycielką, pewnego dnia przyszedł list z Turobina. Hipolit Niechcic narzekał, że domowi ich dzieje się coraz gorzej. Mają zamiar sprzedać folwark i przenieść się do miasta. „W porównaniu z Bogumiłem – pisał Hipolit – uważam się za nędzarza. Doszło do tego, że starsza córka wybiera mi się z domu, by zarabiać na życie, chce uczyć cudze dzieci. Ma cztery klasy skończone, trochę muzyki, a matka nauczyła ją też i po francusku”.
– Bój się Boga, dlaczego „cudze” – zawołała pani Barbara. – Weźmy ją do nas. Cztery klasy to dla naszych dziewczynek akurat dosyć. Mnie ta Anka już jako dziecko bardzo się podobała. I przynajmniej będę miała kogoś swojego.
Stanęło na tym, że pani Barbara zaprosiła Aneczkę Niechcicównę na cały rok do Serbinowa. Będzie uczyć Agnisię i Emilkę, a w zamian będzie uważana za córkę, której wszystkim potrzebom stryjeczni stryjostwo będą się starali sprostać. Turobin przyjął tę propozycję z radością i Hipolitostwo Niechcicowie obiecali sami odwieźć córkę do Serbinowa.
Panią Barbarę opanowała teraz myśl, że skoro będą mieli w domu kogoś, co gra, to muszą kupić pianino. I co dzień roztrząsali tę sprawę z Bogumiłem. Pianino miało kosztować znacznie więcej niż roczny pobyt Anki, za to wszak zostanie ono z nimi na zawsze. Pani Barbara była przeciwniczką zbytków, ale czyż pianino jest zbytkiem? Czyż to nie wyraz pewnej tęsknoty duchowej? Nie powrót do dawnych nawyknień i potrzeb kulturalnych, od których bieda i los odepchnęły ich, ale które przecie w nich żyją? A zresztą po co szperać w przeszłości? Byli długi czas biedni, teraz los się ich znacznie polepszył, muszą pomyśleć o czymś jeszcze poza chlebem powszednim. O jakichś dobrach nie materialnych, ale duchowych, do których przecież muzyka właśnie należy.
Bogumił też nie był od tego, by posiadać w domu jaki grający instrument. Miał jednak dużo zastrzeżeń.
– Ja nie wiem, czy muzyka jest taką naszą potrzebą – mówił. – Sami grać nie umiemy i nawet się na muzyce nie znamy.
– Więc ty nie lubisz muzyki?!
– Masz tobie. Bardzo lubię – ale myślę, że nam wystarczy tyle, co się jej rozlega wszędzie wokoło. Tu ptaki, tu jakaś piosenka, tu w szynku zagrają, tu na weselu. Podług mnie chłopi bardzo ładnie grają. A czasem pojedziemy do Kalińca na jaki koncert.
– A dzieci? Dlaczego nie chcesz, by się dzieci uczyły?
– A jeżeli dzieci będą niemuzykalne? W takim razie pianino okaże się bezużyteczne – zastanawiał się Bogumił.
– Przecież choćby ta sama Anka będzie na nim grywała. A Holszańska, jeśli kiedy przyjedzie? Ona tak ślicznie gra! Nie, mój drogi! Pomyśl, co to będzie za szalona przyjemność. I potańczyć będzie można czasem, pośpiewać, jak dziewczynki podrosną, jak młodzi Ostrzeńscy przyjadą. A może kiedy Oktawia i Sabina przybędą z Częstochowy. To wszystko dorosła młodzież. Czy można sobie wyobrazić przyjęcie dorosłej młodzieży bez muzyki, bez tańca?!
– No dobrze, kupimy – śmiał się Bogumił. – Chociaż do tańca to i ja mogę pograć.
I pod wpływem tych rozmów o pianinie wydobył z ukrycia skrzypce, których od krępskich czasów nie brał prawie do ręki. Spróbował dawnych melodi, zrazu nie szło, lecz potem się rozegrał. Panią Barbarę to drażniło.
– Daj spokój – rzekła – to mi przypomina Piotrusia.
Co prawda wspomnienie to nie było tak bolesne, za jakie chciała je podać, przeciwnie, było miłe, zapadła w nie na chwilę jak w rzewny sen. Ale nie miała przekonania do muzyki Bogumiła.
– Nie, to nie jest to samo – powtarzała – ja zawsze wolałam fortepian.
Właściwie to kiedyś w młodości bardziej wzruszały ją skrzypce, ale nie wierzyła, żeby skrzypce mogły odegrać jakąś rolę w ich domu. Na skrzypcach można było tylko rzępolić albo dawać koncerty. Ze swoimi czterema strunami, z których należało tyle wydobyć, zdawały jej się czymś magicznym, niedostępnym dla zwykłego człowieka. Fortepian już samą ilością klawiszy ułatwiał wygranie zawiłych melodii. Każdemu dźwiękowi odpowiadało tu osobne widoczne miejsce, na klawiszach zdawały się błyszczeć prawie ich nazwy, które znała z czasów, gdy w gimnazjum uczyła się śpiewać. A na skrzypcach każdego dźwięku trzeba było szukać po omacku na jednorodnej, nic nie mówiącej strunie; ach, nie, grać w ten sposób byłoby prawie cudem, tego nie mogłaby od swoich dzieci wymagać. Jeżeli już mieć, to pianino – tylko pianino! – Tylko czy je mieć? O, bo i ona miała wątpliwości, cofała się, zrzekała swego zamiaru. Lecz te wahania trwały, póki do przyjazdu Niechciców z Turobina było jeszcze daleko. Gdy pozostał do niego już tylko tydzień, panią Barbarą owładnęła istna fortepianowa