Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Читать онлайн книгу.i Barbara pojechali, by dokonać zakupu.
Gdy jednak w parę dni potem kupione już i załadowane do paki pianino jechało na wozie do Serbinowa, pani Barbara przechodziła niewysłowione katusze. Pod pozorem bólu głowy leżała w salonie na kanapie i modliła się prawie, żeby pianino nie przybyło. Niechby się Habicht rozmyślił, niechby go wcale nie wyprawił w drogę, niechby sobie nawet zabrał pierwszą wpłaconą ratę. Widziała prawie Holszańską i wszystkich w Kalińcu stojących i patrzących, jak pianino jedzie do Serbinowa, i szydzących: – Czego się tym ludziom zachciało, wszak nie umieją grać! – To znów nękała ją ciemna zgryzota uczciwości zaprzęgniętej w jarzmo pracy na cudzym: – Czy Daleniecki nie będzie sobie źle tłumaczył tego ich nabytku? Czy nie będzie myślał, że ich byt polepszył się z jego szkodą? – A nie o szkodę tu idzie, lecz o ich nieskazitelne imię. Miałaby ona je narazić na szwank, wyświadczyć taką przysługę Bogumiłowi?
– Jestem histeryczką i wariatką – myślała, odganiając natręctwo tych myśli. Ale nawet gdy one minęły, nie mogła się wyzbyć poczucia, że kupując pianino, wdała się w coś wysoce dla siebie nieodpowiedniego, jakby ludzie takiego jak ona pokroju mieli prawo do nabywania jedynie przedmiotów najniezbędniejszej potrzeby.
Gdy jednak minęła godzina, o której pianino powinno było nadejść, pani Barbara mimo woli wstała i zaczęła chodzić od okna do okna. A nuż się ono gdzie na złej drodze rozbiło?
Na koniec ujrzała wóz ze sterczącą wysoko paką, wtaczający się w bramę. Natychmiast uspokoiła się i z zażenowaną niechęcią czekała na jego wyładowanie. Wstydziła się ludzi folwarcznych, którzy przy tym pomagali.
Natomiast Bogumił okazywał żywą dziecinną radość, gdy czarny, piękny instrument zalśnił pod zieloną ścianą salonu.
Swoją drogą i pani Barbara musiała przyznać, że – chociaż olśniewająco nowe – pianino stało, jakby stało tu zawsze, poważne i pełne obietnic. Dobrze i ładnie łączyło się z meblami i firankami, stanowiło jakby odwieczną część pokoju, bynajmniej nie wydawało się czymś dla nich niestosownym. A nade wszystko – było. Cała męka jego stawania się należała już do przeszłości.
Agnisia otworzyła wieko i nieśmiało dotknęła palcem klawisza. Wnętrze hebanowego pudła zadrżało lekką, czystą wibracją. Agnisia, pomagając sobie słowami, wybierała dalej palcem nuty chłopskiej piosenki.
Moja dzie-wu-lu – naucz się ro-bić,
bo cię nie poj-mie żaden kró-le-wicz.[205]
– Ja gram! – zawołała. – Mamusiu! Ja gram!
A wtedy pani Barbara uczuła w sobie na koniec dreszcz szczęścia, rzadko doznawaną przez serce ludzkie radość spełnionego marzenia.
3
W parę dni potem przyjechali Niechcicowie z Turobina i zabawili około dwu tygodni.
Jedną z pierwszych rzeczy, które pani Urszula Hipolitowa spostrzegła, było pianino.
– Ho! – zawołała. – Nie wiedziałam, że macie pianino! Widać lepiej się wam powodzi, chwała Bogu.
Pani Barbara zaczerwieniła się i zmieszała.
– Jakże, przecież Anka musi mieć na czym grać. A marzę też i o tym, żeby moje dziewczynki zaczęły się z nią uczyć trochę muzyki.
– Ależ ciociu – zawołała na to Anka, gdyż ciocią postanowiła nazywać panią Barbarę. – Ja nie mam pojęcia o muzyce! Trochę tam brząkałam przy mamusi, ale nigdy bym nikogo nie śmiała uczyć.
– O, to nic nie szkodzi – zażegnywała pani Barbara sprawę schrypniętym z wrażenia głosem. – Przecież muzyka nie jest wcale konieczna. Ważniejsze jest, aby dzieci nauczyły się myśleć. One, zdaje się, nie są nawet i muzykalne.
Gdy to mówiła, pociemniało jej w oczach, lecz nadrabiała miną. Nie było też czasu zastanawiać się nad tym rozbiciem marzeń; domowe zajęcia nie mogły ulec ani na chwilę przerwie, a każdą wolną chwilę trzeba było poświęcić gościom. Zresztą pani Barbara nie mogła narzekać, żeby pianino nie uraczyło jej w tym czasie do woli za wszystkie udręki i rozterki, jakich w związku z jego kupnem doznała. Pani Urszula Hipolitowa nie dawała się prosić i co dzień na nim grała. Pani Barbara dawnymi czasy nie zwracała takiej uwagi na jej muzykę. Teraz jednak, czy że to było na jej pianinie, czy że każda rzecz musi przyjść do człowieka w stosownym czasie, przeżywała, słuchając, niezwykle piękne wzruszenia. Pani z Turobina grała tym razem prawie wyłącznie Szopena. Miała jak na kobietę wyjątkowo miękkie i rzewne uderzenie – kobiety zwykle grają twardo i oschle – a choć w sposobie bycia i rozmowie nie zdradzała nigdy szczególnych głębin ducha, umiała wydobywać trafnie z granych utworów to wszystko, czym były przepełnione.
Pani Barbara nie rozróżniała, czy grane były nokturny, etiudy, scherza czy też ballady, poznawała tylko niektóre mazurki i dwa preludia pamiętne jej z czasów młodości. Ale gdy się tylko muzyka rozległa, czuła w sobie całej niby rozkwitający ogród, pełny rosy, błyskawic i piorunów, i ożywczego powietrza, jakie bywa, gdy burza przemija.
– Gdybyż chciała jedynie tylko grać – wzdychała, widząc Urszulę Niechcicową wstającą od fortepianu. Ale pani Urszula nie mogła się wyrzec opowiadań o swojej obecnej działalności. Zdawała już sobie sprawę z tego, że u nich źle idzie, ale to stawało się tylko sposobnością do wykazywania, jak przy największych oszczędnościach i biedzie można mieć wszystko, o ile się umiejętnie zabrać do rzeczy. Czasem, gdy z pozoru była cała pogrążona w muzyce, przerywała nagle w pół taktu, by opowiedzieć, w jaki sposób poczyna sobie teraz na przykład z ubraniem. Suknie przerabia tylko ze starych, a jednak, proszę patrzeć – czy może kto powiedzieć, że chodzi gorzej ubrana? Nie, w samej rzeczy, była bardzo starannie ubrana, lecz wszystko trochę na niej wisiało, gdyż bardzo schudła. Postarzała też; okrągła, świeża jej twarz, nie tracąc rumieńczyków, zaczęła drobno się marszczyć, oczy zapadły głęboko i kość czołowa żałośnie nad nimi wystawała. Pani Barbarze jednak wydała się ona teraz o wiele milszą i bliższą niż dawniej, może dlatego, że była gościem.
Hipolit Niechcic mało się zmienił – był zawsze piękny i szary, bez życia. Był jednak dobry i serdeczny dla dzieci pani Barbary, dawał im co dzień po kilka groszy, żeby sobie kupiły pierników w wiejskim sklepiku[206]. Widocznie lubił dzieci. Poza tym znaczną część dnia spędzał samotnie nad szachownicą, próbując różnych posunięć, a wieczorami dawał po kilka matów Bogumiłowi. Po obiedzie wypalał tanie cygaro i na rożku stołu grał ze swą żoną w karty. A potem gawędził z Bogumiłem o tym, jak to będzie dobrze, gdy sprzeda folwark i dostanie w mieście posadę.
– Średni właściciel ziemski – mówił – skazany jest na zagładę, bo jak chłop bez wymagań żyć nie będzie, a jak pan – też nie może.
– Tak – odpowiadał Bogumił – o ile brać rzeczy z punktu widzenia wymagań. Ale żyć na wsi, jak ja rozumiem, to jeszcze znaczy – mieć tam coś do zrobienia. A w takim razie, po co się oglądać na dół albo na górę? Robić swoje, nie bać się odpowiedzialności i ryzyka. To, mój drogi, jak mi się zdaje, można zawsze i wszędzie.
– Bodaj to! – mówił Hipolit. – Chciałbym, żebyś się znalazł na moim miejscu. Zaraz byś inaczej śpiewał.
Bogumił nie przekonywał go więcej, ale myślał, że jeżeli średnia własność, a może w ogóle własność, okaże się kiedyś nieracjonalna, to z jakichś innych względów niż te, które przytaczał Hipolit. Zastanawiał się też, jakich to wymagań Hipolit nie mógł zaspokoić na swoim Turobinie. Był on bowiem człowiekiem pod każdym względem nader małych wymagań. Zdaje się, że pragnął głównie spokoju. Spokoju – nie w znaczeniu opanowania