20 opowiadań. Антон Чехов

Читать онлайн книгу.

20 opowiadań - Антон Чехов


Скачать книгу
tle>Anton Czechow20 opowiadań
Wydawnictwo PsychoskokKonin 2016

      Anton Czechow

      „20 opowiadań”

      Copyright © by Anton Czechow, 1937

      Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016

      Skład: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

      Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

      Wydanie i druk: Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.

      ZACHOWANO PISOWNIĘ

      I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

      Tłunacz: anonimowy

      Tekst jest własnością publiczną (public domain).

      Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania lub edytowania tego dokumentu, pliku lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

      ISBN: 978-83-7900-730-1

      Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

      ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

      tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

      http://www.psychoskok.pl/

      e-mail:[email protected]

      Skrzypce Rotszylda

      Gdyby Jakub Iwanow był fabrykantem trumien w wielkim gubernialnym mieście, napewno miałby własną kamienicę i nazywałby się Jakubem Matwiejewiczem. Ale w głuchej, małej, zabitej deskami dziurze panowała straszna bieda. Ludność miasteczka składała się z samych dzieci i staruszków, a i ci umierali tak rzadko, że aż strach pomyśleć.

      Zapotrzebowanie na trumny zmniejszało się z dnia na dzień, nawet szpital miejski i więzienie dostarczały coraz mniej nieboszczyków. Jednym słowem kompletna plajta. Jakub Iwanow żył wobec tego skromnie, jak zwyczajny chłop, mieszkał w niewielkiej starej chatce z żoną Martą i z całym gospodarstwem, składającym się z szerokiego łóżka, kilku trumien i wielkiego pieca.

      Trumny, które robił, były równie mocne i trwałe jak Jakub, który był najwyższym i najbardziej krzepkim obywatelem miasteczka, choć dźwigał już na grzbiecie przeszło siedem krzyżyków. Dla chłopów i mieszczan robił trumny bez mierzenia i nigdy się nie mylił. Dla ziemiaństwa i kobiet robił trumny według miary, używając do mierzenia żelaznego metra; obstalunki dla dzieci przyjmował najchętniej i wykonywał je jakby od niechcenia. A kiedy przychodziło do płacenia, brał gotówkę i mówił:

      – Przyznam się, że nie cierpię takiej bzdurnej roboty!

      Jakub Iwanowicz miał jeszcze niewielkie zarobki z gry na skrzypcach. W miasteczku na weselach przygrywała orkiestra żydowska pod batutą Mojżesza Iljicza Szachkesa. Trumniarz Jakub słynął ze swej pięknej gry, a szczególnym powodzeniem cieszyły się rosyjskie romanse w jego wykonaniu. Szachkes zapraszał go niekiedy do swego zespołu, płacąc mu 50 kopiejek dziennie (nie licząc napiwków od gości). A grać było ciężko. W sali panował zaduch i gorąco. Zapach czosnku unosił się w powietrzu. W jednym uchu piszczały mu żałośnie skrzypce, w drugim chrapał kontrabas, tam znowu rzewnie płakał flet, na którym grał rudy, nędzny żydek o twarzy, porysowanej wzdłuż i wszerz czerwonymi żyłkami, który przez ironię losu chyba, nosił nazwisko bogacza Rotszylda. Rzecz godna uwagi, że rudy żydek najweselsze i najbardziej skoczne melodie grał w ten sposób, że wszystkie robiły wrażenie marsza pogrzebowego.

      Bez żadnej przyczyny Jakub Iwanow od razu poczuł wstręt do Rotszylda. Przyczepiał się do jego słów, wymyślał mu od ostatnich, raz nawet zamierzył się nań. Wówczas Rotszyld, nie mogąc dłużej znieść obojętnie docinków Jakuba, pieniąc się ze złości, krzyknął:

      – Gdyby nie wasz talent, Jakubie Iwanowie, dawnobyście wylecieli za drzwi! – to powiedziawszy, rozpłakał się jak małe dziecko.

      Nic przeto dziwnego, że Szachkles unikał Jakuba i zapraszał go tylko wówczas, gdy któryś ze stałych muzykantów nie dopisał.

      Jakub Iwanow nie odznaczał się ani pogodą ducha, ani dobrym humorem. Trawiły go bezustannie troski i zmartwienia. Myślał, że każda godzina, którą przeżywa, nie przynosi mu nic oprócz strat. W niedzielę i święta pracować było grzechem, poniedziałek – to początek tygodnia i ciężki dzień… Ogółem w roku takich 200 ciężkich dni wypadało. 200, kiedy chcąc, nie chcąc, Jakub siedział z założonymi rękami. A przecież to tyle strat! Od czasu do czasu zdarzało się, że ślub jakiś odbył się bez muzyki, to znów Szachkes nie zaprosił go do orkiestry.

      Zdarzyło się też pewnego razu, że burmistrz miasteczka zachorował ciężko i ledwo zipał przez dwa lata. Jakub z niecierpliwością oczekiwał jego śmierci, lecz jakby na złość, burmistrz wyjechał na kurację do gubernialnego miasta i tam umarł. Biedny Jakub stracił wtedy co najmniej dziesięć rubli, bo mógł był zrobić dla burmistrza elegancką trumnę ze szklanym wiekiem. Rozmyślanie o coraz większych stratach dręczyło go bezustannie. W nocy, gdy nie mógł spać, brał do ręki skrzypce, przebierał palcami po strunach, które wydawały cichy jęk i robiło mu się wtedy lżej na duszy.

      Szóstego maja Marta nagle zachorowała. Dostała gorączki, męczyło ją pragnienie i ledwo trzymała się na nogach. Wstała jednak, aby zapalić w piecu i przynieść wody. Pod wieczór zrobiło jej się gorzej i położyła się do łóżka.

      Tego dnia Jakub od rana grał na skrzypcach, a gdy zmrok zapadł, usiadł pod lampą, wyciągnął książkę i zaczął sporządzać bilans. Suma strat dosięgała tysiąca rubli! Gdyby te pieniądze oddał był do banku, miałby dziś już tysiąc czterdzieści rubli. Krew uderzyła mu do głowy, na czoło wystąpił kroplisty pot.

      Same straty, same straty!

      Jakubie! – ozwał się słaby głos Marty. – Umieram!

      Jakub odwrócił się i spojrzał na żonę. Twarz jej zdobił dziwny jakiś rumieniec. Była wesoła i jakby uśmiechnięta. Jakub, który przyzwyczaił się do bladej, znękanej, wysuszonej twarzy żony, przestraszył się nie na żarty. Pomyślał, że Marta rzeczywiście ma zamiar umrzeć; chce uwolnić się od niego, od dusznej izby, od męki życia.

      Minęła noc. Na niebie zajaśniała jutrzenka.

      Jakub przez całą noc przesiedział u łoża swojej baby. Myślał, że w nocy będzie koniec i nagle przypomniał sobie, że przez cały czas pożycia z nią, przez blisko 50 lat, nie rzekł do niej ani jednego ciepłego słowa, nie przytulił, nie popieścił, a kiedy pijany wracał od czasu do czasu z wiejskiego wesela, nie wpadło mu na myśl nigdy, żeby przywieźć jej choćby skromny upominek.

      Przez cale życie krzyczał na nią i wymyślał żonie. Wymyślał, że wydaje na zbytki i groził jej pięściami. Nie zdarzyło się wprawdzie, żeby ją pobił dotkliwie, lecz na sam widok jego podniesionej ręki biedna Marta truchlała ze strachu. Zabraniał jej picia herbaty i biedna pokorna babina piła czystą wodę. Obecnie zrozumiał to wszystko. Zrozumiał, co znaczy ten dziwny, pogodny uśmiech na jej twarzy. Zrozumiał i zrobiło się mu niezmiernie przykro.

      Wczesnym rankiem pożyczył od sąsiada wóz i pojechał z żoną do szpitala. Pacjentów tego dnia było niewielu. Czekali nie bardzo długo, bo tylko trzy godziny.

      Ku swej wielkiej radości dowiedział się Jakub, że naczelny lekarz nie przyjmuje dziś i że zastępuje go Maksym

      Mikołajewicz, felczer, pijaczyna, lecz mądrzejszy podobno i bardziej uczony od samego dyrektora szpitala.

      – Moje uszanowanie! – rzekł Jakub, wprowadzając staruchę do poczekalni. – Wybaczy pan doktor, że przychodzę z takim głupstwem, ale baba mi zaniemogła, t. j. – przepraszam za wyrażenie – żona moja, towarzyszka życia jednym słowem…

      Pan „doktór” zrobił poważną minę i gładząc siwe bokobrody, spojrzał z podełba na chorą. Marta siedziała na taburecie skulona i zgarbiona, chuda i nędzna, z profilu podobna do ptaka, który umiera z pragnienia.

      – Hm…


Скачать книгу