20 opowiadań. Антон Чехов

Читать онлайн книгу.

20 opowiadań - Антон Чехов


Скачать книгу
przynosi tylko same straty i troski, a śmierć – to czysty zarobek!…

      To głębokie spostrzeżenie psychologiczne wydało mu się niebywale trafne, ale bardzo smutne! Człowiek po to żyje, aby umrzeć…

      Z rezygnacją szykował się do śmierci. Żal mu tylko było skrzypiec. Skrzypiec przecież nie zabierze do trumny, a jeśli je zostawi, to może ktoś zabrać… Bo na tym świecie wszystko ginie i zawsze ginąć będzie.

      Wyszedł z izby ze skrzypcami, usiadł na progu i zaczął grać… Z pod strun wydobywały mu się żałosne, rzewne melodie. W oczach jego błysnęły wielkie łzy. Im więcej myślał o śmierci, tym rzewniej śpiewały skrzypce.

      Nagle skrzypnęła furtka. Na podwórzu ukazał się Rotszyld, a ujrzawszy Jakuba, zaczął wymachiwać rękami.

      – Zbliż się, chłopcze, nie bój się! – rzekł łagodnie Jakub.

      Patrząc z niedowierzaniem i lękiem na starego, Rotszyld zbliżył się doń niepewnym krokiem i zatrzymał się w odległości kilku kroków.

      – Niech pan mnie nie bije, panie Jakubie! Przychodzę od Mojżesza Iljicza. We środę mamy ślub… No tak! Pan Szapałow wydaje córkę za mąż. Weselisko będzie huczne, uj jakie huczne! – dodał, mrużąc lewe oko…

      – Nie mogę!… – odparł Jakub, dysząc ciężko. – Chory jestem, bracie, bardzo chory…

      To rzekłszy, znów zaczął grać.

      Rotszyld słuchał uważnie. Na twarzy jego odmalował się smutek.

      Cichym, drżącym głosem, zdołał tylko powiedzieć: „uj“ i wielkie jak groch łzy polały się na śmieszny, zniszczony chałat.

      A później, pod wieczór, Jakub leżał w izbie. Przyszedł pop, aby wyspowiadać go z grzechów. Jakub miał ich niewiele, ale wolał się wyspowiadać.

      – A skrzypce oddajcie Rotszyldowi, ojcze! – rzekł na zakończenie.

      – Dobrze, synu, bądź spokojny!

      – — – — – — – — – — – — – — —

      Dziś jeszcze w głuchej, zabitej deskami od świata mieścinie dziwią się mieszkańcy, skąd Rotszyld ma takie piękne skrzypce? Może kupił, a może dosłał w zastaw? A może ukradł?…

      Wiem tylko, że Rotszyld od dawna zarzucił flet. Gra teraz tylko na skrzypcach. A kiedy siądzie i stara się naśladować grę nieboszczyka Jakuba w godzinę przed jego śmiercią, dookoła rozlega się płacz, a sam Rotszyld przewraca oczami i szepce:

      – U-u-uj!

      I nowa ta pieśń tak podobała się w miasteczku, że kupcy zapraszają nieraz do siebie Rotszylda i po dziesięć razy każą mu grać to samo…

      Partia Winta

      Pewnej obrzydliwej nocy jesiennej Andrzej Stiepanowicz Pieriesołow wracał z teatru.

      Jechał i myślał o tym, jaki to pożytek przynosiłyby teatry, gdyby wystawiano w nich sztuki o treści moralnej. Mijając swoje biuro, przerwał rozmyślania i spojrzał w okna domu, w którym – jak mówią poeci i marynarze – „dzierżył ster“.

      Dwa okna „dyżurnego pokoju“ były jasno oświetlone.

      – Czyżby się dotąd nie uporali ze sprawozdaniem? – pomyślał Pieriesołow. – Siedzi tam aż czterech durniów i dotychczas nie skończyli! Ludzie pomyśleć gotowi, że nie daję im wypoczynku nawet w nocy. Pójdę i pośpieszę ich… Stań no, Gurij!

      Pieriesołow wysiadł z powozu i skierował się do urzędu. Brama frontowa była zamknięta, natomiast boczne wejście, mające zepsutą zasuwkę, stało tworem. Pieriesołow wszedł przez nie i po upływie minuty stanął w progu „pokoju dyżurnego“.

      Przez szparę niedomkniętych drzwi zajrzał do środka i oczom jego przedstawił się niezwykły widok. Przy stole, zawalonym arkuszami obrachunkowymi, w świetle dwóch lamp siedziało czterech urzędników i grało w karty. Skupieni, nieruchomi, z twarzami, na które abażury rzucały zielony odblask, naprowadzali myśl o gnomach z bajki, lub też – nie daj Boże – o fałszerzach pieniędzy.

      Jeszcze bardziej tajemniczą wydała się ich gra. Sądząc z zachowania się grających i terminologii karcianej, która od czasu do czasu przerywała ciszę – grali oni w winta, natomiast wszystko to, co później doszło do uszu Pieriesołowa, nie wskazywało na to, był to wint. Tego w ogóle nie można nawet nazwać grą w karty…

      Fantastyczne, dziwne, tajemnicze…

      W siedzących przy stole Pieriesołow poznał urzędników: Serafina Gwizdulina, Stiepana Kułakiewicza, Jeremiasza Niedojechowa i Iwana Pisulina.

      – W cóżeś to wyszedł, diable rogaty? – oburzył się Gwizdulin, patrząc z wściekłością na siedzącego naprzeciw niego partnera. – Czy można tak wychodzić? Miałem w ręku drugiego Dorofiejewa, Szepielewa z żoną i Stiepkę Jerłakowa, a ty walisz w Kofejkina? W ten sposób leżymy bez dwóch! Trzeba było, głowo kapuściana, wyjść w Pogonkina!

      – Na coby się to zdało? – żachnął się partner. – Wychodzę w Pogonkina, a Iwan Andreicz ma w ręku Pieriesołowa.

      – Moje nazwisko tu w coś wmieszali! – wzruszył ramionami Pieriesołow. – Nic nie rozumiem!

      Pisulin rozdał karty. Urzędnicy grali dalej:

      – Bank Państwa!…

      – Dwa! Izba skarbowa…

      – Bez atu…

      – Bez atu? Ty? Hm?… Urząd Gubernialny – dwa! Raz kozie śmierć! Dopiero co w Oświeceniu Publicznym położyłem się bez jednej, teraz znów rozłożę się jak długi w Urzędzie Gubernialnym. Ale gwiżdżę!

      – Nic nie rozumiem! – szepnął Pieriesołow.

      – Wychodzę w radcę stanu! Dorzuć, Wania, jakiegoś tytularnego lub gubernialnego!

      – Po co tytularny? Mogę w Pieriesołowa…

      – A my twojego Pieriesołowa w zęby, w zęby. Mamy Rybnikowa. Będzie legenda bez trzech! Pokażcie no Pieriesołowową! Nie ma co kanalii ukrywać…

      – Moją żonę teraz poruszyli! – pomyślał Pieriesołow. – Nic a nic nie rozumiem…

      Chcąc rozproszyć wątpliwości, jakie nim owładnęły, Pieriesołow otworzył drzwi i wszedł do „dyżurki”. Zjawienie się diabła z rogami i ogonem nie wywołałoby wśród urzędników takiego efektu i nie napędziłoby im tyle strachu, jak nagłe zjawienie się przed nimi zwierzchnika w własnej osobie. Gdyby stanął przed nimi zmarły przed rokiem egzekutor i przemówił grobowym głosem: „Chodźcie za mną, aniołki, tam gdzie jest przygotowane miejsce dla wszelkiego rodzaju kanalii!“ i gdyby tchnął na nich cmentarnym zimnem, z pewnością nie zbledliby tak, jak zbledli, poznając Pieriesołowa.

      Niedojechowowi ze strachu nawet krew się puściła nosem, a Kułakiewiczowi załomotało w prawym uchu i krawat sam się ze strachu rozwiązał.

      Urzędnicy rzucili karty, powoli wstali, spojrzeli na siebie i uporczywie wlepili wzrok w podłogę.

      Przez dobrą minutę w „dyżurce“ panowała cisza.

      – Świetnie, panowie, przepisujecie sprawozdanie! – rozpoczął Pieriesołow. – Teraz rozumiem, dlaczego panowie tak lubią męczyć się nad nim. Coście tu robili przed chwilą?  – Myśmy tylko na momencik, ekscelencjo… – szepnął Gwizdulin. – Oglądaliśmy fotografie… odpoczywaliśmy…  Pieresołow podszedł bliżej i lekko wzruszył ramionami.

      Na


Скачать книгу