Porachunki. Yrsa Sigurðardóttir

Читать онлайн книгу.

Porachunki - Yrsa Sigurðardóttir


Скачать книгу
Dzwonił do pana osobiście?

      – A jak myślisz? – Thorvaldur nawet nie próbował ukryć poirytowania.

      – Nie wiem. Myślałem, że sędziowie mają od tego sekretarki.

      – Zależy, z kim się kontaktują. Ty na osobisty kontakt sędziego na pewno nie mógłbyś liczyć. – Thorvaldur nie raczył spojrzeć na aplikanta, wypowiadając te słowa. Niech się czerwieni. – Zechciałbyś już zamknąć drzwi? Jestem raczej zajęty.

      Drzwi zamknęły się odrobinę za głośno, jednak bez trzaśnięcia. Chłopak nie był głupi, ale musiał się jeszcze wiele nauczyć.

      Wiadomość e-mail z załącznikiem o nieprzyjemnej nazwie zdrada.jpeg ciągle widniała na monitorze jego komputera. Czy te maile mogła napisać jakaś kobieta, którą skrzywdził? Była żona? Niemożliwe. Nie traktował kobiet źle, bo też i nie miał wielu okazji, żeby je źle traktować, szczerze mówiąc. Odkąd rozleciało się małżeństwo z Æsą, matką jego dzieci, pogrążył się w pracy i nie próbował szukać przygód. Nie miał ochoty włóczyć się po barach, a już na pewno nie miał ochoty na pijane zdziry z opadającymi kącikami ust i szklistym wzrokiem, które najwyraźniej przyciągał. Czasem, choć rzadko, trafiała się kobieta, która mu się podobała, nigdy jednak jego zainteresowanie nie zostało odwzajemnione. Harmider panujący w takich miejscach wykluczał jakąkolwiek rozmowę, nie było więc sensu przekonywać ich, że braki w seksapilu nadrabiał sukcesami zawodowymi. Nadal miał nadzieję, że pewnego dnia spotka odpowiednią osobę, choć przez rok z okładem, odkąd Æsa od niego odeszła, nadzieja ta bardzo osłabła.

      Myśl o Æsie wywołała gorzkie wspomnienia rozpadu ich małżeństwa. Czuł się oszukany – nie finansowo, ponieważ był na tyle przebiegły, żeby mieszkanie kupić na swoje nazwisko i samodzielnie spłacać raty kredytu, przez co miała związane ręce. Ale rozwód zabrał mu dzieci. Nie powinno go to zaskoczyć, bo przecież matki zawsze się traktuje preferencyjnie w sądach rodzinnych. Kobieta musiałaby się chyba pojawić na rozprawie ze strzykawką dyndającą z żyły w przedramieniu, fifką haszu w ustach i aluminiową miednicą do odstraszania kosmitów na głowie, żeby uznano ją za mniej od mężczyzny predysponowaną do wychowywania potomstwa. Mimo że był przykładnym ojcem i wzorowym obywatelem, nie miał najmniejszej szansy wygrać batalii o opiekę nad dwojgiem ich dzieci. Æsę uznano więc za lepszą od niego, a przecież była miernotą pracującą w urzędzie miejskim i ledwie przebrnęła przez egzamin maturalny, podczas gdy on skończył studia z czwartą lokatą na roku. Chociaż później musiał zrezygnować ze studiów doktoranckich, które planował podjąć, z pewnością je też skończyłby celująco.

      On był utalentowany, ona – przeciętna. On miał stabilną pozycję finansową, ją jako samotną matkę czekała niełatwa walka o związanie końca z końcem. Ale to jej przyznano opiekę nad ich dziećmi. Niewiarygodne. Owszem, raczej nie pomogło mu, gdy podczas rozprawy wytknęła mu, jak się wyraziła, nadużywanie alkoholu, a ponieważ jest mężczyzną, to jego styl życia prześwietlono nadzwyczaj skrupulatnie. Nieważne, że ten zarzut był wyssany z palca. Sędzia połknął haczyk wraz z linką i spławikiem, mimo zastrzeżeń Thorvaldura oraz pozytywnej opinii wniesionej na piśmie przez samego prokuratora krajowego.

      Do skrzynki wpadł kolejny e-mail. Także od sprawiedliwości. Co się dzieje, do cholery? Korciło go, żeby zgłosić sprawę policji. Albo przynajmniej zasygnalizować problem u siebie w firmie. Chłopcy z IT z pewnością ustaliliby, kto się za tym kryje. Dosyć tego! Thorvaldur w zamyśleniu pocierał podbródek. A jeśli wiadomości są od Æsy? Czy naprawdę zależy mu na tym, żeby przypomnieć przełożonym burzliwy przebieg sprawy rozwodowej? Jego szefem była oczywiście kobieta. Utrzymywał z nią poprawne stosunki, bo potrafił ukryć swoje przekonanie, że nie miała ani wiedzy, ani doświadczenia, których wymagano by od mężczyzny na tym stanowisku. Ale potem na ich zawodowe relacje położyły się cieniem jego sprawa rozwodowa i walka o opiekę nad dziećmi. Był świadom, że od tamtego momentu szefowa krzywo na niego patrzy. Kobiety zazwyczaj trzymają ze sobą w podobnych sytuacjach. To prawo natury, nie ma sensu więc z nim walczyć.

      A może wiadomości wysyłała właśnie ona, jego szefowa? Thorvaldur pokręcił głową nad własną niedorzecznością. Oczywiście, że nie.

      Jeśli nie jego szefowa, nie Æsa, nie żadna dawna dziewczyna ani nie przestępca, to kto?

      Nikt nie miał powodu, żeby źle mu życzyć. Dlaczego więc nie zgłasza sprawy, aby odnaleziono nadawcę tych wiadomości? Dręczy go obawa, że to nie jest pomyłka? Boi się, że śledztwo wyciągnie na światło dzienne coś, co wolałby trzymać w cieniu? Nie, oczywiście. Nadawca wprawdzie jakby sugerował, że ma coś na niego. Ale Thorvaldur nie umiał sobie wyobrazić, co to mogło być. Zapewne coś, z czego łatwo się wytłumaczy. A byle czym nie da się zagrozić prokuratorowi z długą i – nawet jeśli autorem tej opinii był on sam – cholernie udaną karierą.

      Nikomu nic do tego, że sukcesy osiągnął, ponieważ niemal zawsze wybierał sprawy łatwe i niewymagające. Ale nikt dotąd nie zwrócił na to uwagi. Chyba że koledzy plotkują o tym za jego plecami.

      Czyżby do tego wszystkiego zaczął jeszcze popadać w paranoję?

      Thorvaldur wziął głęboki oddech. Przebiegł oczami w dół rękawów swojej kosztownej marynarki, na chwilę zatrzymując wzrok na idealnie wyprasowanych białych mankietach koszuli wystających za nadgarstki, potem na wymanikiurowanych paznokciach. Ten miły dla oka widok podziałał na niego uspakajająco. Było mu szczególnie przyjemnie, gdy delikatnie szarpnął za mankiety, żeby wysunąć błyszczące spinki, które niedawno sobie sprawił, gdy nikt inny nie podarował mu na urodziny niczego odpowiedniego. Przygotowane niewprawną ręką kartki od dzieci się nie liczyły. Ich naiwne rysuneczki nie robiły na nim wrażenia.

      Spinki błyszczały naprawdę imponująco i Thorvaduldur czuł, jak poprawia mu się humor. Nie musiał nawet patrzeć na lśniące skórzane pantofle i jedwabne skarpetki, żeby odzyskać zimną krew i przypomnieć sobie, kim jest. Zwycięzcą. Człowiekiem, który się znał na rzeczy. Człowiekiem, który budził strach i szacunek, może nie w każdym, ale na pewno w większości.

      Te e-maile były żałosne. Bez dwóch zdań. Założyłby się o wszystko, że typ, który je do niego wysyła, siedzi przy gównianym komputerze, ma na sobie brudny T-shirt i wymięte spodnie dresowe, które nigdy nie widziały siłowni. Nieudacznik. Thorvaldur mógł być pewien, że jest dwakroć bardziej facetem niż nadawca tych idiotycznych wiadomości. Nie będzie więc się tym przejmował. Nic nie powstrzyma go przed kliknięciem tego załącznika i przeczytaniem ostatniego maila. Bo jest silny. Jest zwycięzcą. Uśmiechał się z wyższością, gdy przesuwał kursor na ikonę pliku zdrada.jpeg, a następnie kliknął w nią.

      Zdjęcie zapełniło niemal cały monitor. Thorvaldur zmarszczył brwi. Dwoje dzieci, dziewczynka i trochę od niej starszy chłopiec, patrzyło na niego bez uśmiechu. Nie rozpoznał żadnego z nich, ale też nigdy zbyt uważnie się nie przyglądał dzieciom innych ludzi i żadne nie zapisało się w jego pamięci niczym szczególnym. Dzieci na zdjęciu były blade, raczej zaniedbane. Nie miały ani rumieńców na policzkach, ani błysku w tępych oczach. Beztroskie spojrzenia jego własnych dzieci ujawniały niepohamowaną radość życia, tutaj widział jakże różne, bardziej dorosłe emocje. Mógłby przysiąc, że to wyrzut.

      Thorvaldur wpatrywał się w monitor. Nie potrafił zamknąć załącznika i wrócić do pracy. Im dłużej oglądał te dwie pozbawione wyrazu twarze, tym silniejsze narastało w nim przekonanie, że jest w nich coś znajomego. Tylko skąd mógł znać te nieszczęsne stworzenia? Jak były z nim powiązane? Myśl, do cholery, myśl! Był pewien, że w końcu skądś je skojarzy.

      Przeniósł uwagę na tło. Otoczenie nic mu nie mówiło: dzieci stały na zewnątrz


Скачать книгу