Farma lalek. Wojciech Chmielarz
Читать онлайн книгу.kolana pod brodę, cała blada i nieruchoma. Żyła. Oddychała delikatnie, a z jej ust wydobywały się słabe obłoczki pary. Wpatrywała się w jeden punkt, chociaż w ciemności nie mogła przecież nic widzieć. Mortka przeniósł światło latarki tam, gdzie padał wzrok dziecka, i poczuł, że robi mu się sucho w gardle.
Były tam – nagie, powykręcane w makabryczny sposób, rzucone między pordzewiałe ramy leżaków.
– Dziewczynko – usłyszał swój głos – czyje to zwłoki?
Rozdział 3
Odebrał telefon, kiedy dzwonek zrobił się tak irytujący, że nie potrafił go dłużej ignorować.
– Dojechaliśmy do Warszawy.
– Słucham?
– Mówiłam ci, Kuba, że dzisiaj wracamy, bo jutro Michał i Andrzej jadą do moich rodziców. Właśnie dotarliśmy do domu. Pomyślałam, że będziesz chciał o tym wiedzieć, i to mimo że się nie pożegnałeś z chłopcami.
– Przepraszam, Ola. Mam taką sprawę.
– Zawsze masz jakąś sprawę, Kuba – powiedziała ostro i stanowczo.
Milczeli wspólnie przez kilka uderzeń serca.
– Oni tam przyjechali dla ciebie, Kuba.
– Wiem.
– Ja już jestem byłą żoną. Mnie możesz traktować tak, jak sobie chcesz. Ale to są twoi synowie. Innych nie będziesz miał.
Dopiero po kilkunastu sekundach zorientował się, że Ola się rozłączyła, a on wsłuchuje się w ciszę w słuchawce. Schował aparat do kieszeni i sięgnął po kubek z ciepłą herbatą, którą kilka minut wcześniej przyniósł mu jeden z funkcjonariuszy.
Siedział w toyocie Lupy, otulony kocami, wpatrzony w tonące w ciemnościach zbocze góry naprzeciwko. W głowie miał pustkę, jakby ktoś odebrał mu wszystkie myśli i wszystkie emocje.
Odnaleziona w kopalni dziewczynka nie chciała z nim iść. Albo po prostu nie była w stanie się ruszyć po ponad dobie spędzonej w zimnie i ciemności, za towarzystwo mając tylko ludzkie szczątki. Mortka musiał ją wynieść. Naciągnął sobie mięśnie, kiedy wspinał się po drabinie, jedną ręką podtrzymując oplatającą słabo jego szyję Martę, a drugą chwytając kolejne stopnie. Teraz boleśnie piekła go lewa strona pleców. Dalsza część wędrówki również nie była łatwa. Policjantowi wydawało się, że szedł dwa, trzy razy dłużej niż za pierwszym razem. Nagle zrobiło mu się strasznie zimno. Zaczął głośno szczękać zębami i nie mógł przestać.
Po wyjściu na powierzchnię wsadził dziewczynkę do samochodu i włączył ogrzewanie. Chciał jechać do szpitala, ale nie potrafił wykręcić na zniszczonej górskiej drodze, a z jazdy na wstecznym zrezygnował, kiedy o mało co nie runęli w dół stromego zbocza. Zahamował w ostatniej chwili. Zadzwonił do Lupy, żeby sprowadzić pomoc. Komisarz pojawił się po piętnastu minutach, pogotowie po kolejnych pięciu. Sanitariusze zabrali Martę i pojechali na sygnale do szpitala. Dźwięk syreny jeszcze długo niósł się po okolicznych górach.
Dziewczynka przez cały ten czas nie powiedziała ani słowa.
Od tamtej chwili minęła prawie godzina. Lupa wraz z dwoma innymi funkcjonariuszami stanął obok Mortki. Miejscowi policjanci niepewnie spojrzeli po sobie.
– Zawiadomiliśmy już prokuraturę w Jeleniej – powiedział Lupa. – Ktoś już do nas jedzie.
– To dobrze – odpowiedział Mortka i wziął kolejny łyk herbaty.
Patrzyli na niego wyczekująco, ale żaden się nie odezwał.
– O co chodzi? – zapytał.
Lupa najwyraźniej został wyznaczony do mówienia, bo zrobił krok w stronę komisarza.
– Nigdy tutaj czegoś takiego nie mieliśmy.
– A więc chcecie…
– Gdybyś mógł.
– Ale ja nie jestem od was.
– Nigdy tutaj czegoś takiego nie mieliśmy – powtórzył Lupa.
Mortka przyjrzał się twarzom pozostałych policjantów i zrozumiał, że nie mają pojęcia, co zrobić ani jak się zachować. Ktoś musiał nimi pokierować. Teoretycznie powinien to być prokurator, ale oni rzadko się pojawiali na miejscu odnalezienia zwłok, a jak już byli, to nie mieli nic wartościowego do powiedzenia. Padło więc na niego. Zaklął cicho pod nosem i pomyślał, że jeśli ma się zająć tą sprawą, to będzie musiał się jednak nauczyć imion pozostałych funkcjonariuszy z Krotowic.
– Dobrze – powiedział. – Po pierwsze, znajdźcie mi najmłodszego stażem policjanta w komisariacie.
– To będzie Kamil.
– Jest tutaj?
– Tak.
– Świetnie.
Mortka sięgnął do kieszeni, wyciągnął klucze od mieszkania i rzucił je stojącemu najbliżej policjantowi.
– Daj mu to, powiedz, gdzie mieszkam, i niech migiem przywiezie mi suche spodnie. Jasne?
– Tak.
– Przydałyby się też kalosze albo wodery. Załatwcie mi parę. Nie chcę się znowu wymoczyć w tym syfie.
– Zrobi się.
– Teraz przejdźmy do poważniejszych rzeczy. Lupa, wybierz jednego lub dwóch bardziej kumatych chłopaków i daj im aparat fotograficzny. Jeden albo dwa, w zależności od tego, ile macie na stanie.
– Niewiele.
– Potrzebujemy jak najwięcej. W razie czego niech ktoś pojedzie do domu i przywiezie swój prywatny. Zdjęcia z komórki, jeśli nie ma innej możliwości, też mogą być.
– Dobrze.
– Tych dwóch chłopaków powinno się przejść po okolicy i sfotografować ślady opon. Jeśli potrafią, niech zrobią odlewy gipsowe. Koniec końców pewnie się okaże, że wszystkie bieżniki należą do naszych samochodów, ale kto wie, może nam się poszczęści. Potem niech poszukają innych rzeczy. Nitek, strzępów ubrań, odcisków butów. Wszystko, co znajdą, mają najpierw obfotografować, a później ostrożnie zebrać. – Przerwał na moment, żeby wziąć kolejny łyk herbaty. –Ja, ty i wy, panowie, a do tego wasz technik kryminalny robimy to samo, ale pod ziemią – kontynuował. – Sęk jednak w tym, że tam jest ciemno jak w dupie. Pewnie nie macie generatora Diesla na stanie, a nawet jeśli, to nie wyobrażam sobie, żebyśmy go znosili do kopalni. Dlatego trzeba skombinować jak najwięcej jak najmocniejszych latarek.
– Rosecki – Lupa zwrócił się do stojącego nieopodal brzuchatego policjanta, który nerwowo przestępował z nogi na nogę – zajmiesz się tym.
– Tak jest.
– Co dalej, Kuba?
– Plan jest taki. Wchodzimy do kopalni. Rozstawiamy światła. Im dalej od zwłok, tym lepiej. Potem dzielimy się terenem i fotografujemy wszystko, dosłownie wszystko, metr po metrze. Macie uważać na to, żeby zdjęcia wyszły ostre. I postarajcie się nie oślepiać nawzajem fleszami.
Zawiesił głos i obracał w dłoniach plastikowy kubek. Przypomniał sobie telefon od Oli. A więc są już w Warszawie, pomyślał i zrobiło mu się przykro, że nie zdążył się pożegnać z synami. Mógłby zadzwonić i pogadać. Ale nie, nie w takiej chwili. Jego dłoń zatrzymała się w połowie drogi do kieszeni, w której schował telefon.
– Weźmy się do pracy – powiedział do policjantów.
Jego