Farma lalek. Wojciech Chmielarz

Читать онлайн книгу.

Farma lalek - Wojciech Chmielarz


Скачать книгу
położył tacę na stoliku w aneksie kuchennym i zjadł przyniesione mu śniadanie.

      Alicję poznał, kiedy tylko się wprowadził do przydzielonej mu kawalerki. Byli w podobnym wieku. Oboje mieli dwójkę dzieci, ona dwunastoletniego syna Marcina i siedmioletnią Judytę. Oboje byli samotni. On się rozwiódł, jej mąż zginął w wypadku samochodowym cztery lata temu. Nigdy nie opowiadała mu o szczegółach tamtego wydarzenia, a on nie pytał. Pracowała jako pielęgniarka i laborantka w miejscowym szpitalu.

      Nie spali ze sobą. Mortce wydawało się, że oboje mają na to ochotę, ale nigdy nie udało im się znaleźć okazji. Raz, kiedy Alicja zaprosiła go na kolację, a potem oglądali wspólnie film w telewizji, było naprawdę blisko. Ale nim do czegokolwiek doszło, do pokoju wmaszerował Marcin. Chłopak obudził się, bo chciało mu się jeść. A przynajmniej tak twierdził. Poprosił mamę, żeby zrobiła mu kanapkę. Mortka odniósł wrażenie, że chłopiec cały czas ich obserwował z ukrycia i postanowił zainterweniować, zanim do czegoś dojdzie. Tak czy siak, do łóżka nie poszli. Tamtego wieczora pożegnali się niezgrabnym, pełnym zakłopotania uściskiem i policjant wrócił do siebie.

      Po śniadaniu Mortka wziął szybki prysznic, ogolił się i przebrał w czyste ubrania. Trochę przed dziewiątą pojechał na komisariat.

      O odnalezieniu ciał Olga dowiedziała się w sklepie, kiedy kupowała bułki. Sprzedawczyni plotkowała na ten temat z koleżanką.

      Dziewczyna nie dała po sobie poznać narastającej z każdą chwilą ekscytacji. Spokojnie zrobiła zakupy, podziękowała i wyszła na zewnątrz. Odszukała najbliższą ławkę. Chusteczką wytarła ptasie kupy i usiadła. Dopiero wtedy pozwoliła sobie… na uśmiech? Tak, uśmiechała się. Nie spodziewała się po sobie takiej reakcji, ale tak właśnie było. Szczerzyła zęby, jakby pod choinkę dostała najpiękniejszy prezent.

      Zaraz jednak ukryła twarz w dłoniach i poczuła piekący wstyd. Cieszyła się. Naprawdę tak było. Jak mogła? Miała ochotę samą siebie spoliczkować, wbić pomalowane na różowo paznokcie głęboko w policzki, rozorać skórę twarzy, tak żeby pozostały z niej tylko strzępy.

      Ale przecież, do diabła, to była dobra wiadomość! Kończyły się jej pieniądze i bała się, że za chwilę będzie musiała się pakować i wracać, właściwie nie wiadomo dokąd, bo wątpiła, żeby pokój w Warszawie jeszcze na nią czekał. Teraz przynajmniej miała jakiś punkt zaczepienia, coś, wokół czego mogła krążyć. Postanowiła się go chwycić i mocno trzymać, mimo topniejącej z każdym dniem zawartości portfela. W najgorszym wypadku, pomyślała, pójdzie pracować.

      Ostatniej nocy położyła się wcześnie. Miała gorszy wieczór. Czuła się słaba i zmęczona, jakby jej ciało nagle odmówiło posłuszeństwa. Ale nie mogła zasnąć. Leżała w białej, pachnącej tanim płynem do płukania pościeli i wpatrywała się w popękany sufit. Z nudów zaczęła liczyć rysy, ale pogubiła się gdzieś pomiędzy czternaście a dwadzieścia. Wreszcie wstała z łóżka i z torby podróżnej wyciągnęła butelkę czerwonego półwytrawnego wina o nazwie Sophia. Chwilę siłowała się z korkiem, co ją zdenerwowało i jeszcze bardziej pobudziło. W końcu uporała się z zamknięciem i wzięła pierwszy łyk. A potem drugi i trzeci.

      Kiedy rozpoczynała swoje poszukiwania, prawie nie piła. Wystarczał jej sam gniew. Ale wkrótce jej wewnętrzny potwór tak się rozbestwił, że musiała poić go kieliszkiem wina, by odpoczął choć chwilę. Kieliszek wraz z kolejnymi odwiedzanymi miejscowościami zmieniał się w szklankę, potem w kubek, a teraz na podłodze nieopodal kaloryfera w równym rzędzie stały zielone butelki. Jedna na każdy dzień pobytu.

      Tym razem jednak nawet sophia nie przynosiła ukojenia. Cierpki alkohol tylko drażnił jej gardło, więc pozbywała się tego uczucia, przeżuwając powoli stary chleb, ukradziony ze stołówki ośrodka.

      Nagle poczuła przemożną ochotę, żeby zadzwonić do Anety. Niewiele myśląc, wyciągnęła z torebki telefon. Dopiero przeglądając zapisane numery, przypomniała sobie, że kilka tygodni temu wykasowała z pamięci aparatu numer przyjaciółki i pozostawiła tylko kontakt do pustego o tej porze biura fundacji. Pokłóciły się wtedy. A właściwie to Olga się kłóciła, bo Aneta, święta, pierdolona Aneta jak zawsze nie dała się wytrącić z równowagi.

      „Powinnaś zapomnieć. Iść dalej” – mówiła swoim spokojnym, opanowanym głosem, który Olga słyszała już tyle razy, że chciało jej się rzygać.

      Nie mogła zapomnieć. Nie potrafiła. Inne może tak, jeśli były jeszcze jakieś inne, ale nie ona. Tak było, tak jest i tak zostanie. Ale siedząc samotnie w hotelowym pokoju z butelką wina pomiędzy kolanami, zastanawiała się, czy przyjaciółka jednak nie miała racji. I czy po opuszczeniu matki po to, żeby spróbować ją uratować, nie popełnia właśnie drugiego największego błędu w życiu. Bała się, że zmarnowała dni, tygodnie, miesiące, goniąc bezsensownie za koszmarami przeszłości w złudnym przekonaniu, że to może cokolwiek zmienić.

      A teraz, kiedy zaczęła już tracić nadzieję, wreszcie trafiła na trop. Tak, jeśli to prawda, jeśli rzeczywiście znaleziono ciała, to była dobra wiadomość.

      Siedząc na ławce, pomyślała, że brakuje jej wina. Chętnie wzniosłaby toast za to, że w końcu coś się wydarzyło. Zastanawiała się nawet przez chwilę, czy nie wrócić do sklepu, ale zrezygnowała. Później kupi butelkę na wieczór.

      Szarpnęła przechodzącego niedaleko mężczyznę za spodnie. Zatrzymał się zaskoczony.

      – Tak? – ni to stęknął, ni to zapytał.

      – Przepraszam, ale gdzie tutaj znajdę komisariat policji?

      Wskazał jej kierunek. Podziękowała. Zebrała swoje rzeczy i poszła w stronę posterunku. Pomyślała, że tam też jest jakaś ławeczka, gdzie będzie mogła w spokoju zjeść śniadanie. A przy okazji będzie obserwować miejscowych policjantów i obmyślać plan działania.

      Wreszcie znalazła ślad. Teraz już nie odpuści. Za żadną cenę.

      Ledwie Mortka przekroczył próg komisariatu, dyżurny poinformował go, że ma natychmiast zgłosić się do komendanta Zajdy. Komisarz przeszedł pod gabinet szefa i zapukał do drzwi.

      – Wejść!

      Zajda siedział za biurkiem pod wolno kręcącym się sufitowym wentylatorem i gorączkowo przerzucał kolejne strony grubego notatnika. Wyszukiwał numery telefonów, które potem przepisywał na czystą kartkę, przy każdym dodając dwa, trzy słowa uwag. Na widok Mortki ściągnął okulary, złożył je i schował do kieszeni mundurowej koszuli. Potem pokazał komisarzowi dłonią krzesło naprzeciwko siebie. Policjant zajął wskazane miejsce.

      Komendant wyciągnął z szuflady biurka popielniczkę. Położył ją na porysowanym blacie i sięgnął po papierosy. Wsadził sobie jednego do ust, zapalił, a później przesunął paczkę błękitnych LM-ów w stronę komisarza.

      – Zapalisz?

      – Nie. Dziękuję.

      Zajda kiwnął głową ze zrozumieniem. Był średniej budowy. Miał czarne, przyprószone siwizną włosy, zadbane wąsy i lekko opaloną twarz. W młodości zapewne był wysportowany i nawet przystojny. Teraz jednak najbardziej pasowało do niego jedno słowo – sflaczały.

      – Dobrą robotę wczoraj odwaliłeś, Mortka – powiedział, bawiąc się trzymanym między palcami papierosem.

      – Dziękuję.

      – Chociaż teraz czuję się tak, jakby gówno właśnie nam wpadło w wentylator. Wiesz, co mam na myśli?

      – Tak.

      – To dobrze. Sprawę poprowadzi komisarz


Скачать книгу