Bieguni. Olga Tokarczuk

Читать онлайн книгу.

Bieguni - Olga Tokarczuk


Скачать книгу
trafi do gabinetu psychiatry, ten każe mu zadbać bardziej o higienę życia – odstawić kawę i alkohol, spać w dobrze wywietrzonym pokoju, pracować w ogrodzie, tkać albo robić na drutach.

      Mój zespół objawów polega na tym, że pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne, pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. To, co miało się rozwinąć, ale z jakichś względów pozostało niedorozwinięte; albo wręcz przeciwnie – przerosło plan. Wszystko, co odstaje od normy, co jest za małe albo za duże, wybujałe lub niepełne, monstrualne i odrażające. Formy, które nie pilnują symetrii, które się multiplikują, przyrastają po bokach, pączkują, lub przeciwnie, redukują wielość do jedności. Nie interesują mnie wydarzenia powtarzalne, te, nad którymi z uwagą pochyla się statystyka, te, które wszyscy celebrują z zadowolonym, familiarnym uśmiechem na twarzach. Moja wrażliwość jest teratologiczna, monstrofilalna. Mam nieustanne i męczące przekonanie, że właśnie tutaj prawdziwy byt przebija się na powierzchnię i ujawnia swoją naturę. Nagłe, przypadkowe odsłonięcie. Wstydliwe „ups”, rąbek bielizny spod starannie uplisowanej spódnicy. Metalowy, ohydny szkielet wyłazi nagle spod aksamitnego obicia; erupcja sprężyny z pluszowego fotela, która bezwstydnie demaskuje iluzję wszelkiej miękkości.

      Gabinet osobliwości

      Nigdy nie byłam zbyt ochoczą bywalczynią muzeów sztuki, i jeżeli to miałoby zależeć ode mnie, zamieniłabym je z chęcią na gabinety osobliwości, gdzie zbiera się i eksponuje to, co rzadkie i niepowtarzalne, dziwaczne i monstrowate. To, co istnieje w cieniu świadomości, a kiedy tam spojrzeć – umyka z pola widzenia. Tak, z pewnością mam ten nieszczęsny syndrom. Nie pociągają mnie kolekcje w centrum miast, lecz te małe, przyszpitalne, często zniesione do piwnic jako niegodne cenionych miejsc wystawienniczych i wskazujące na podejrzany gust dawnych kolekcjonerów. Salamandra z dwoma ogonami w owalnym słoju, pyszczkiem ułożona ku górze, czekająca dnia sądnego, gdy wszystkie preparaty świata w końcu zmartwychwstaną. Nerka delfina w formalinie. Czaszka owcy, czysta anomalia, z podwójną liczbą oczu, uszu i pysków, piękna jak wizerunek starożytnego bóstwa o wieloznacznej naturze. Ludzki płód udekorowany koralikami i ze staranną kaligrafią podpisu: „Fetus Aethiopis 5 mensium”. Przez lata zbierane wybryki natury, dwugłowe i bezgłowe, nie narodzone, sennie pływające w roztworze formaldehydu. Albo przypadek Cephalothoracopagus Monosymetro do dziś eksponowany w pewnym pensylwańskim muzeum – gdzie patologiczna morfologia płodu o jednej głowie i dwóch ciałach podaje w wątpliwość fundamenty logiki 1 = 2. I na koniec wzruszający preparat domowy, kuchenny: jabłka z lata 1848 śpiące w spirytusie, wszystkie dziwaczne, o nienormalnych kształtach; widocznie ktoś uznał, że tym wybrykom natury należy się nieśmiertelność i że przetrwa tylko to, co inne.

      Właśnie ku temu się cierpliwie poruszam w moich podróżach, tropiąc błędy i wpadki stworzenia.

      Nauczyłam się pisać w pociągach, hotelach i poczekalniach. Na rozkładanych stolikach samolotów. Notuję w czasie obiadu pod stołem albo w toalecie. Piszę w muzeum na schodach, w kawiarniach, w zaparkowanym na poboczu samochodzie. Zapisuję na skrawkach papieru, w notesach, na pocztówkach, na skórze dłoni, na serwetkach, na marginesach książek. Najczęściej są to krótkie zdania, obrazki, ale czasem przepisuję fragmenty z gazet. Bywa, że uwiedzie mnie jakaś wyłuskana z tłumu postać i wtedy zbaczam z mojej marszruty, żeby za nią przez chwilę podążać, zacząć opowieść. To dobra metoda; doskonalę się w niej. Z roku na rok moim sprzymierzeńcem staje się czas, jak dla każdej kobiety – zrobiłam się niewidoczna, przezroczysta. Mogę poruszać się jak duch, zaglądać ludziom przez ramię, przysłuchiwać się ich kłótniom i patrzeć, jak śpią z głową na plecaku, jak mówią do siebie, nieświadomi mojej obecności, poruszając samymi wargami, formułując słowa, które to ja zaraz za nich wypowiem.

      Widzieć to wiedzieć

      Celem mojej pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym. Tym razem ułomny, w częściach.

      Tutaj na przykład zebrano kości, ale tylko te, którym coś dolega; skręcone kręgosłupy, wstążki żeber wyciągnięto zapewne z równie skręconych ciał, wypreparowano, wysuszono i na dodatek pociągnięto lakierem. Mały numerek pomoże znaleźć opis choroby w spisach, które dawno przestały istnieć. Jakaż jest bowiem trwałość papieru w porównaniu z kośćmi? Trzeba było pisać od razu na kościach.

      Oto na przykład kość udowa, którą ktoś ciekawski przepiłował wzdłuż, żeby zajrzeć, co kryje się w środku. Zapewne rozczarował się tym, co zobaczył, bo związał obie części konopnym sznurkiem i już myśląc o czym innym, położył na powrót w gablocie.

      W tej gablocie znajduje się kilkudziesięciu obcych sobie ludzi, oddalonych od siebie w czasie i przestrzeni – teraz w tak pięknym grobie, przestronnym i suchym, dobrze oświetlonym, skazanych na muzealną wieczność; zapewne zazdroszczą im tego kości, które utknęły w wiecznych zapasach z ziemią. I czy niektóre z nich, kości katolików – nie martwią się, jak się odnajdą wszystkie na Sądzie Ostatecznym, jak, rozproszone, zbudują to ciało, które popełniało grzechy i czyniło dobre uczynki?

      Czaszki z naroślami o wszelkich możliwych do wyobrażenia strukturach, przestrzelone, przedziurawione, z zanikami. Kości dłoni, zaatakowane reumatyzmem. Ramię połamane w kilku miejscach, zrośnięte naturalnie, na chybił trafił, skamieniały wieloletni ból.

      Kości długie za krótkie i za długie kości krótkie, tuberkuliczne, pokryte deseniem zmian; pomyślałby kto, że zjadał je kornik.

      Biedne ludzkie czaszki w podświetlonych wiktoriańskich gablotach, gdzie, wyszczerzone, demonstrują własne uzębienie. Ta na przykład ma wielką dziurę pośrodku czoła, ale piękne zęby. Ciekawe, czy ta dziura była śmiertelna. Niekoniecznie. Pewien człowiek, inżynier budujący kolej, któremu metalowy drąg przebił na wylot mózg, żył z taką raną jeszcze wiele lat, czym ewidentnie przysłużył się neuropsychologii, głoszącej wszem wobec, że istniejemy w swoim mózgu. Nie umarł, ale bardzo się zmienił. Jak mówiono – stał się innym człowiekiem. Ponieważ od mózgu zależy, jacy jesteśmy, więc od razu przejdźmy w lewo, w korytarz mózgów. Oto są! Kremowe ukwiały w roztworze, duże i małe, te genialne i te, które nie potrafiły zliczyć do dwóch.

      Dalej zaś jest rewir przeznaczony dla fetusów, ludzików w miniaturze. Oto laleczki, preparaciki; wszystko zminiaturyzowane, więc cały człowiek mieści się w małym słoiku. Te najmłodsze, embriony, których prawie nie widać, to małe rybki, żabki, zawieszone na końskim włosie w przestworzu z formaldehydu. Te większe ukazują nam porządek ludzkiego ciała, jego cudowne upakowanie. Kruszynki niedoludzkie, maleństwa semihominidalne, ich życie nigdy nie przekroczyło magicznej granicy potencji. Mają formę, lecz jeszcze nie dorosły do ducha, być może obecność ducha wiąże się jakoś z wielkością formy. W nich materia z sennym uporem zaczęła się organizować do życia, zbierać tkanki, zakładać związki narządów, utwardzać się w sieci; już rozpoczęła prace nad okiem i przygotowała płuca, chociaż do światła i powietrza stąd jest daleko.

      W następnym rzędzie te same narządy, ale już dojrzałe, szczęśliwe, że okoliczności pozwoliły im dorosnąć do swoich rozmiarów. Swoich? Skąd wiedziały, jak mają być duże, kiedy przestać? Niektóre nie wiedziały – te jelita rosły i rosły, trudno było naszym profesorom znaleźć słój, żeby je zmieścić. Tym bardziej trudno wyobrazić sobie, jak mieściły się w brzuchu tego mężczyzny, który figuruje na etykiecie w postaci inicjałów.

      Serce. Cała jego tajemnica została na zawsze rozstrzygnięta – to ta niekształtna bryła wielkości pięści, w brudnokremowym kolorze. Bo to jest właśnie kolor naszego ciała, szarokremowy, szarobrązowy, brzydki, trzeba go zapamiętać. Nie chcielibyśmy takich ścian w naszym domu ani takiego samochodu. To kolor wnętrza, ciemności, miejsc,


Скачать книгу