Wakacje z duchami. Adam Bahdaj

Читать онлайн книгу.

Wakacje z duchami - Adam Bahdaj


Скачать книгу
jednego słowa. Postanowił więc podczołgać się bliżej. Nie odrywając głowy od trawy, sunął po ziemi jak skradający się kot. Osłaniały go gęste chwasty i wielkie parasole łopuchowych liści. Gdy był już blisko kołków podtrzymujących linki, zatrzymał się. Uniósł lekko głowę. Maszyna stukała wyraźnie, jakby znajdowała się blisko ucha, a gdy ustała, dał się słyszeć męski, wesoły głos:

      – No, na dziś chyba dosyć.

      Perełka jeszcze mocniej przylgnął do ziemi. Gdyby mógł, rozpłaszczyłby się jak placek, zostałby plamą albo wsiąkłby w kamienie. Tymczasem usłyszał miły głos kobiecy:

      – Jeżeli duchy będą łaskawe, to pozwolą nam skończyć jeszcze w tym tygodniu.

      Perełka poczuł, że skóra mu cierpnie. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad swoim położeniem, gdyż znowu zabrzmiał głos męski, tubalny i ciepły:

      – Duchy są na naszym utrzymaniu. A zresztą mam nadzieję, że profesor załatwi w Warszawie.

      Kobieta roześmiała się głośno.

      – A gdzie są teraz nasze duchy?

      – Jedne poszły na zamek, a drugie kąpać się do jeziora – odpowiedział głos męski.

      – To wiesz co? Chodźmy i my nad jezioro. Trzeba się trochę ochłodzić. W południe będzie upał.

      Coś zaszeleściło w środku namiotu. Perełka nie wytrzymał tej wyczerpującej próby nerwów. Zerwał się. Kilkoma susami znalazł się znowu za jałowcem. Był przekonany, że za chwilę z namiotu wyjdą co najmniej upiory. Co za dziwna historia? – plątało mu się w głowie. – Jedne duchy straszą na zamku, drugie kąpią się w jeziorze, a trzecie piszą na maszynie.

      Naraz zastygł. Spoza namiotu wychyliła się kędzierzawa głowa. Ujrzał najpierw ogorzałą na brąz twarz, duże, błyszczące oczy, a potem... rudawą brodę.

      Olbrzym z brodą!

      Chciał uciekać, ale widok brodacza odebrał mu zupełnie zdolność poruszania się. Młody detektyw zamknął oczy. Usłyszał wesoły, niemal dobroduszny śmiech. Przemógł strach, spojrzał w kierunku namiotu. Olbrzym stał, przeciągając się leniwie i błyskając zdrowymi zębami. Teraz już nie wydawał się taki straszny ani tak bardzo wielki. Był słusznego wzrostu, szeroki w ramionach, dobrze zbudowany. Robił wrażenie normalnego, nawet sympatycznego człowieka. Perełkę olśniła nieoczekiwanie myśl: Te duchy to pewno koledzy brodacza i tej miłej młodej pani, która wyszła za nim z namiotu.

      Była bardzo ładna i bardzo wesoła. Oboje śmiali się bez przerwy i żartowali z czegoś, czego wystraszony Perełka niestety nie mógł zrozumieć.

      Brodacz zdjął z linki ręcznik, slipy i koszulę, jego towarzyszka zabrała kostium kąpielowy, wzięli się za ręce i pobiegli w stronę lasu. W niczym nie przypominali ani duchów, ani upiorów. Byli pełni młodości, radości i szczęścia.

      Perełka uniósł się wolno z ziemi. Świat był pogodny, słoneczny, pachnący trawami, jałowcem i żywicą. Ciemne, ponure myśli pierzchły bezpowrotnie. Perełka doznał niewysłowionej ulgi. Podskoczył kilka razy jak konik polny. Ruszył za brodaczem i jego towarzyszką.

      Zadanie należało wypełnić do końca.

* * *

      Droga wiodąca w górę, wzdłuż tajemniczego przewodu, okazała się dużo cięższa. Mandżaro musiał dobrze się namozolić, by przedrzeć się przez dżunglę tarninowych zasieków. Wnet jednak znalazł się przy drodze wiodącej do głównej bramy. Tutaj przewód ginął w betonowym przepuście. Skrupulatny szef brygady nie zastanawiał się długo. Wpełznął do betonowej rury, przeczołgał się na drugą stronę, oczyszczając przepust z naniesionego błota i mułu. Po tym wyczynie podobniejszy był do kreta niż do normalnego chłopca. We włosach, uszach, w dziurkach nosa miał pełno mułu. Między zębami zgrzytały mu ziarenka piasku.

      W pewnym miejscu, niedaleko murów zamku, przewód ginął w rumowisku skalnym. Jego biała nitka więzła w wielkich, zwietrzałych kamieniach. Mandżaro otarł rękawem pot z czoła. Zastanawiał się, czy warto odwalać kamień po kamieniu. Gdy jednak zabrał się do pierwszego, starając się bez skutku go poruszyć, zrezygnował. Okrążył więc rumowisko, rozgarniając każdy krzaczek, każdą kępę trawy. Po godzinie poszukiwań z radością odnalazł wątłą nić przewodu.

      Poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Pozwolił sobie na chwilę odpoczynku. Wyciągnął się na suchej trawie, odetchnął, pobiegł wzrokiem za pulchnym, różowym obłokiem i na chwilę zapomniał o niepokojącej zagadce. W tarninie pełno było ptaków. Smykały wśród ciemnej gęstwiny jak ryby w akwarium. Spostrzegł małego, barwnego szczygła; ptak usiadł na suchym oście; kołysząc się, wydziobywał zeschłe nasiona.

      Naraz w sielankową niemal ciszę wdarł się brutalnie głos ludzki. Ktoś zakryty krzewami mówił z rozwagą:

      – Jak sądzisz, czy ten fragment murów pochodzi z czternastego, czy z piętnastego wieku?

      – Wydaje mi się – odpowiedział głos drugi – że tę część dobudowano później.

      Mandżaro, wyrwany z miłego leniuchowania, zerwał się, wychylił głowę zza krzaków. Pod murami, które w tym miejscu pięły się wysoko ponad otaczające je drzewa, zobaczył dwóch młodzieńców. Siedzieli na wielkim głazie. Jeden z nich, ubrany w szorty i kraciastą koszulę, szkicował coś w rozłożonym na kolanach bloku. Drugi, w dżinsach i szerokim słomkowym kapeluszu, zwijał wolno mierniczą taśmę.

      Co oni tu robią? – myślał Mandżaro. – Kto to może być? Chyba nie przestępcy...

      Młodzieniec w wielkim słomkowym kapeluszu zeskoczył nagle ze skały.

      – Dokąd idziesz? – zapytał jego towarzysz.

      Człowiek w słomkowym kapeluszu nie zatrzymując się, odkrzyknął: – Muszę sprawdzić, czy przewód niezerwany!

      Człowiek w kapeluszu zbliżył się do miejsca, gdzie przewód opuszczał rumowisko skalne. Po chwili dał się słyszeć jego głos:

      – W porządku. Wczoraj Antoniusz mówił, że jakiś chłopiec zerwał mu przewód przy drodze.

      – To o Paragonie – wyszeptał Mandżaro i przylgnął płasko do ziemi.

      Młodzieniec w szortach zapytał:

      – Czy dzisiaj znowu straszymy?

      – Tak, ale tylko raz, po zmroku, żeby nie pomyśleli, że duchy się wyniosły.

      – Ciekaw jestem, kiedy oni się skapują.

      – Nie mam pojęcia, ale tamci robotnicy już chyba nie wrócą.

      Na tym rozmowa się urwała. Mandżaro usłyszał oddalające się kroki i wesoły, beztroski śmiech odchodzących. Gdy wynurzył się z krzaków, daleko za zakrętem drogi ujrzał biały kapelusz i nagie plecy młodzieńca w dżinsach. Zatarł z radością dłonie. Jako chłopiec nadzwyczaj skrupulatny wyjął z kieszeni notes i długopis. Starał się w notesie odtworzyć usłyszaną rozmowę.

      Dobra jest! – myślał, zapisując każde słowo. – Ci przebiegli przestępcy udają, że mierzą mury. Ale my, detektywi, jesteśmy sprytniejsi. Nie damy się nabrać. – Roześmiał się ze złoś liwą satysfakcją. – „Jak sądzisz, czy ten fragment murów pochodzi z czternastego wieku?”. Dobrze się maskują, a tymczasem prowadzą przewód elektryczny do zamku, żeby wywoływać efekty świetlne i straszyć robotników. Znamy się na tym... A więc mamy do czynienia z niezwykle


Скачать книгу