Wakacje z duchami. Adam Bahdaj

Читать онлайн книгу.

Wakacje z duchami - Adam Bahdaj


Скачать книгу
na powierzchni. Przycumowane do pomostu kajaki wyglądały z brzegu jak wielkie egzotyczne ryby, wynurzające pyski z zakrzepłej głębiny.

      Maniuś jeszcze raz zaświstał swe ulubione „Ri-fi-fi”. Z drugiego brzegu odpowiedziało mu echo stłumionym „ru-fu-fu” i naraz zrobiło się jasno. Po zakrzepłej wodzie prześliznęły się błękitnawe refleksy, jak gdyby ktoś od dna puścił światła reflektorów. A potem daleko, w ciemnej otchłani nocy, coś jęknęło przeciągle i strasznie.

      Paragon przystanął. Wolno zwrócił głowę ku zamkowej baszcie. Naraz doznał takiego wrażenia, jak gdyby wrastał w ziemię i stawał się słupem lodu. Włosy zjeżyły mu się na głowie, a na czoło wystąpił kroplisty pot.

      Przy akompaniamencie piekielnych jęków na flance baszty ukazała się jasna i zwiewna postać. Jej białe, luźne szaty, przepojone niebieskawym, nieziemskim światłem, powiewały na wietrze. Nie szła ani nie kroczyła, lecz płynęła, jak gdyby wiatr lub inne nieokreślone siły przesuwały ją wzdłuż ciemnych murów.

      Trwało to moment, nie dłużej niż kilka głębokich oddechów wystraszonego chłopca. Naraz mrok zatopił basztę, a postać zniknęła jak zdmuchnięty płomień świecy.

      Paragon zerwał się do ucieczki. Biegł na oślep. Nawet nie spostrzegł, że przybliża się do zamku. Za chwilę znalazł się bowiem niedaleko wysokiej, gotyckiej bramy wiodącej na zamkowy dziedziniec. Tutaj zatrzymał się, odetchnął z ulgą; zobaczył jasno oświetlony barak, a przed barakiem zebranych ludzi. Stali w świetle zawieszonej na słupie żarówki. Wykrzykiwali coś żywo.

      Paragon przetarł oczy. Nie mylił się. Byli to żywi, normalni ludzie, a nie nocne zjawy. Ucieszył się niezmiernie i zaprag nął zbliżyć się do nich. Podszedł więc do baraku, przystanął za węgłem, z uczuciem wzrastającej ulgi przysłuchiwał się ich głośnej, wzburzonej rozmowie.

      Młody człowiek o wyglądzie sportowca stanął przed zwartą gromadą mężczyzn w granatowych kombinezonach. Żywo gestykulując, mówił napiętym głosem:

      – Opanujcie się, ludzie. Jutro musimy zacząć robotę. Ja tu od pięciu lat przyjeżdżam, ale nigdy nie słyszałem o żadnych duchach ani upiorach. Przyrzekam wam, że jutro zbadamy całą sprawę...

      – Panie Makulski! – zawołał ktoś z gromady. – Co tu badać, kiedy my sami widzieli!

      Jakiś drugi głos, twardy i stanowczy przyłączył się do tego pierwszego:

      – My tu robić nie będziemy!

      Ktoś z boku zawołał:

      – Straszy, nie straszy, ale dzieją się dziwne rzeczy!

      – Pewno, że straszy! – zawołał stary przygarbiony człowiek, stojący najbliżej Paragona. – Dawno mówili, że straszy. Jak kto chce, to niech robi, ja tu nie zostanę.

      – Chodźmy, wiara! Na co czekacie? – powiedział ktoś od drzwi. – Z duchami nie można zadzierać.

      Młody człowiek rozłożył ręce, chcąc ich powstrzymać.

      – Jesteście zabobonni! Wierzycie w takie bzdury! – uniósł ręce do góry i zamarł w tym teatralnym geście, gdyż w tej samej chwili w lewym skrzydle zamku odezwał się piekielny rumor, jakby ziemia rozstąpiła się pod murami i pochłonęła walący się gruz. Jednocześnie na baszcie znowu jasno błysnęło...

      Paragon nie śmiał spojrzeć w tamtą stronę. Przywarł do ściany baraku, zamknął oczy. Zdawało mu się, że ziemia pod nim zadrżała. Słyszał na drodze kroki uciekających z baraku ludzi. Żwir sypał się spod ich nóg i z łoskotem opadał na wybrukowany dziedziniec. Chłopiec nie śmiał otworzyć oczu, nie miał siły poruszyć się z miejsca. Tkwił pod ścianą jak sparaliżowany.

      Naraz wszystko ucichło, a cisza, która teraz nastała, była groźniejsza od krzyku i ruchu. Noc zakrzepła w swej głębi, świat zdrętwiał i ostygł. Maniuś miał wrażenie, że tkwi w samym jądrze tej drętwoty.

      Po chwili otworzył jednak oczy. Nieśmiało spojrzał na wznoszące się przed nim mury. Stały milczące, posępne i groźne. Na dole, nad jeziorem, słychać było głośne przekleństwa uciekających. Barak opustoszał. Z otwartych drzwi i okien zionęła pustka. Zawieszona na słupie żarówka kołysała się wolno, ożywiając cienie przed zamkową bramą.

      Maniuś czuł, że drży i szczęka zębami. Starał się opanować to drżenie, ale coraz większy ziąb przenikał jego ciało.

      Czy ja żyję? – zapytał w myśli. W tej samej chwili zrobiło mu się weselej: – Przecież jeżeli drżę i szczękam zębami, to z pewnością żyję. Nie jest tak źle!

      Chciał zagwizdać ulubioną piosenkę „Ri-fi-fi”, ale zdrętwiałe szczęki i skołczały język odmawiały posłuszeństwa. Były jak z drewna.

      Naraz opanował go gniew. Był wściekły, że dał się owładnąć strachowi.

      Żeby mnie pchły zjadły, jeśli nie jestem największym tchórzem! – złorzeczył sobie w duchu. – Żeby mnie dzięcioły zadziobały! Żeby mi włosy między zębami wyrosły!

      Ten zdrowy, bo ze strachu wypływający gniew pchnął go do działania. Wyprostował się, nacisnął na oczy starą kolarkę i biegiem puścił się ku jezioru. Nie trzymał się drogi. Biegł prosto w dół po porosłym suchą trawą i usianym kamieniami zboczu.

      Naraz zahaczył o coś nogą. To coś, naprężone jak cięciwa łuku, stawiało chwilę opór, a potem pękło z cichym trzaskiem. Chłopiec upadł na twarz, przekoziołkował i znalazł się na kupie żwiru. Zanim zdążył zastanowić się nad czymkolwiek, ujrzał nad sobą ogromny cień i usłyszał gniewny głos:

      – Co ty tu robisz, smarkaczu?

      Jeszcze mocniej przywarł do żwiru. Czuł, że ktoś pochyla się nad nim. Potem jedno mocne szarpnięcie postawiło go na nogi.

      Przed nim stał wysoki, barczysty młodzieniec. W mroku nie mógł ujrzeć jego twarzy. Widział tylko sylwetkę i czuł gorący oddech.

      – Czego tu szukasz o tej porze? – Nieznajomy potrząsnął mocno chłopcem. Ten milczał. Nie mógł zebrać myśli ani wydobyć z gardła głosu. – No, mów! – usłyszał gniewem wezbrany głos. – Może jesteś niemowa?

      – Ja... – wybąkał z największym trudem Maniuś. – Ja nie wiem...

      – Jak to nie wiesz? Może cię tu ktoś posłał? No mów, bo ci ucho wykręcę.

      – Nikt mnie nie posłał – jęknął Maniuś. – Ja sam...

      – Co sam? Wiedziałeś o czymś?

      Maniuś dopiero teraz pozbierał myśli i zmiarkował, że nie ma żartów. Człowiek, który mocno trzymał jego ramię w garści, był rosły jak atleta. Bary miał rozłożyste, a na dobitkę nosił brodę, jak to w Warszawie zwykli nosić młodzi artyści. Z takimi brodaczami nie warto zadzierać. Zdobył się więc na nikły uśmiech i wybełkotał:

      – O niczym, pro... pana, nie wiedziałem. Przyszedłem na inspekcję...

      Młodzieniec ścisnął go jeszcze mocniej i przyciągnął go do siebie.

      – Ty mi tu nie zawracaj głowy! Na jaką inspekcję?

      – Czy te strachy to lipa...

      – Wiesz coś o tym?

      Maniuś wzruszył ramionami.

      – Nic nie wiem. Zdaje mi się, że


Скачать книгу