Piąta ofiara. J.D. Barker

Читать онлайн книгу.

Piąta ofiara - J.D.  Barker


Скачать книгу
rozmyślił. To już duża dziewczyna. Zasługuje na prawdę.

      – Najważniejsze, żebyś pamiętała, że nie jesteś nim. Zawsze byliście odrębnymi jednostkami.

      Oczy zaszły jej łzami, ale udało jej się powstrzymać od płaczu.

      – Prasa twierdzi co innego. Piszą, że teraz jest najgorzej. Cały majątek trafił do dzieciaka, nie ma kto prowadzić interesu. Inspekcja budowlana zamknęła w zeszłym miesiącu jeden z jego wieżowców, a dziennikarze winią za to mnie. Przepadły prawie cztery tysiące miejsc pracy.

      Porter słyszał o tym budynku. Talbot wykorzystał do budowy beton niskiej jakości. Kiedy odkryto uchybienie, próbował zmodyfikować konstrukcję (i prawdopodobnie przekupić inspektorów), ale koniec końców budowę zamknięto. Wieżowiec kosztował ponad siedemset milionów dolarów, a przeznaczono go do wyburzenia. Lepiej skończyć to teraz, uważał Porter, niż doprowadzić budowę do końca i czekać, aż cała konstrukcja się zawali.

      – Zależy im tylko na sprzedaży gazet. Jakim cudem to miałaby być twoja wina?

      – W Talbot Enterprises wszyscy się teraz kłócą – wyjaśniła Emory. – Troje członków zarządu kwestionuje testament ojca. Twierdzą, że nie napisał go z własnej woli, że matka go zmusiła, żeby zostawił wszystko mnie. Wszyscy interesują się tylko pieniędzmi, nie ma komu podejmować najważniejszych decyzji, więc wszystko się sypie. Jestem za młoda, żeby przejąć stery, więc na razie Patricia Talbot pełni obowiązki prezesa, dopóki nie znajdzie się ktoś na stałe. – Emory westchnęła ciężko. – Ona z kolei pozywa bezpośrednio mnie. Twierdzi, że mój ojciec nie miał prawa mi tego wszystkiego zostawić, że zgodnie z prawem wszystko należy się jej. No i jeszcze Carnegie…

      Porter słyszał co nieco o Carnegie, drugiej córce Talbota. Przed jego śmiercią regularnie pojawiała się w gazetach. Wieczna imprezowiczka notorycznie lądująca w areszcie, z ustaloną, acz nie najlepszą reputacją w kręgach towarzyskich.

      – Obrzuca mnie błotem w mediach społecznościowych i we wszystkich wywiadach, przy każdej możliwej okazji – powiedziała Emory. – Nazywa mnie Nieślubną Suką. Takim hasztagiem kończy każdego posta. Nigdy jej nawet nie spotkałam, a ona się zachowuje tak, jakby miała wydłubać mi oczy długopisem, gdybyśmy wpadły kiedyś na siebie na ulicy.

      Po tych słowach nie udało jej się już powstrzymać łez. Porter objął ją ramieniem.

      Jakąś minutę później otarła oczy.

      – Straszna ze mnie egoistka, ciągle mówię tylko o sobie. A co u pana? Jak sobie pan radzi? – zapytała Emory. – Słyszałam o tych dziewczynach. Gazety twierdzą, że to 4MK. Że nie zostałyby uprowadzone, gdyby nie pan. W „Tribune” napisali wprost, że go pan wypuścił, co za bzdura. Ja chyba wiem najlepiej.

      – To nie jest 4MK.

      – Nie?

      – Nie – odparł Porter.

      Emory otrząsnęła się z płaczu i zmusiła do uśmiechu.

      – Znajdzie je pan. Mnie pan znalazł.

      Porter miał wielką nadzieję, że dziewczyna ma rację.

      Minęła już prawie godzina. Powinien się zbierać.

      Emory jakimś sposobem się tego domyśliła. Wstała z kanapy, a kiedy on też się podniósł, objęła go i uścisnęła.

      – Nie mogę rozmawiać z psychiatrami. Może my moglibyśmy czasem pogadać? Jeśli ma pan ochotę słuchać?

      – Tak, chyba też bym chciał.

      – No to świetnie.

      Kiedy Porter wychodził z Flair Tower, dziura w jego sercu zdawała się nieco mniejsza.

      22

Dzień drugi, 12.19

      – Nie! Już nie chcę! – wrzasnęła Lili.

      Mimo jej protestów mężczyzna wyciągnął ku niej swoje duże dłonie i zaczął ciągnąć za narzutę, którą była owinięta.

      – Musimy kontynuować – powiedział.

      Lili rzuciła się do ucieczki, ślizgając się na wilgotnej posadzce, próbując się nie przewrócić na beton. Dotarła do kąta klatki i znalazła się pod ścianą, dosłownie i w przenośni.

      – Dosyć, proszę! – Nie miała już żadnej drogi ucieczki.

      Mężczyzna podniósł paralizator i wycelował go w jej stronę. Nacisnął guzik, Lili zobaczyła małą błyskawicę między metalowymi wypustkami, poczuła w powietrzu zapach ozonu.

      – Proszę mi dać jeszcze godzinę, potem możemy to zrobić, obiecuję. Obiecuję. – Próbowała to powiedzieć, ale trzęsła się tak mocno, że z jej ust wydobyła się tylko garść pojedynczych sylab, fragmenty słów.

      Jeśli zrobiliby to znowu, to byłby już czwarty… nie, piąty raz. Zaraz, a może trzeci. Nie była pewna. Nie mogła składnie myśleć. Plątały jej się wątki, mózg nie chciał sprawnie funkcjonować. W polu widzenia wirowały jej białe płatki, więc z trudem mogła się zorientować, co się dzieje dookoła, burza śnieżna w piwnicy, tak to wyglądało, zawieja, szara mgła.

      On jednak przez tę zamieć wyciągnął po nią rękę, lewą dłoń z wyprostowanymi palcami.

      – Teraz, jesteśmy już blisko.

      Drugą rękę, tę z paralizatorem, przysunął blisko do niej, prawie dotykając jej szyi. Lili nie zniosłaby bólu wywołanego kolejnym porażeniem. To było jak ogień żujący jej kości, wygryzający ją od środka. Ból gorszy od śmierci.

      Bo teraz wiedziała już, jak to jest umrzeć, jakie to uczucie.

      Podsunął jej paralizator pod twarz i znowu nacisnął włącznik, tym razem w pobliżu jej oka.

      – Okej! – krzyknęła. A przynajmniej próbowała krzyknąć. Tylko głosce „k” udało się opuścić jej gardło, wydobyć się gdzieś zza szczękających zębów.

      Mężczyzna cofnął się, ale zaledwie o krok czy dwa. Wolną ręką podrapał się przez czapkę po jątrzącej się ranie pod spodem.

      Lili próbowała wstać, ale stopy odmówiły jej posłuszeństwa, nogi się pod nią ugięły, jakby były z galarety.

      Wyciągnął dłoń, żeby jej pomóc. Paznokcie miał obgryzione do żywego ciała, opuszki palców czerwone i spuchnięte.

      Lili splotła palce z jego palcami. Jego dłoń była zimna i wilgotna. Nie chciała go dotykać, ale wiedziała, że nie da rady sama ustać, nie teraz. A musiała stać. Musiała robić to wszystko dobrowolnie, bo inaczej tylko bardziej by bolało. On by dopilnował, żeby bardziej bolało.

      Wyprowadził ją z klatki. Lili opierała na nim większość ciężaru ciała, żeby utrzymać się w pozycji pionowej.

      Kiedy dotarli do zbiornika z wodą, spojrzała na niego błagalnie. Zajrzała w te mętne, pozbawione życia oczy.

      – Pół godziny, proszę. Muszę trochę odpocząć.

      – Jesteśmy już zbyt blisko.

      Lili patrzyła na niego długo, sekundy ciągnęły się jak godziny. W końcu skinęła głową. Przestała trzymać narzutę pod szyją i wystrzępiona tkanina opadła na podłogę, zbierając się wokół jej nóg jak kałuża. Nie ubierała się po ostatnim razie. Nie było sensu, skoro powiedział, że za kilka minut powtórka. Otuliła się więc tylko narzutą, miękką zieloną narzutą, jej narzutą. Skuliła się pod narzutą w klatce i czekała. Widziała


Скачать книгу