Czarna Kompania. Glen Cook

Читать онлайн книгу.

Czarna Kompania - Glen  Cook


Скачать книгу
wówczas Kompania, licząca ponad sześć tysięcy ludzi, mogła łatwiej kształtować własne przeznaczenie.

      Kompletnie mnie poniosło. Stary Słoma potrafił pisać jak sto diabłów. Czytałem przez trzy godziny. Bredziłem jak szalony prorok. Słuchali z zapartym tchem. Gdy skończyłem, otrzymałem owację. Odszedłem od pulpitu z wrażeniem, że cel mojego życia został spełniony.

      Fizyczne i umysłowe skutki mojego popisu ujawniły się, gdy wróciłem na kwaterę. Jako półoficerowi przysługiwał mi własny pokoik. Podążyłem chwiejnym krokiem prosto do niego.

      Kruk czekał już na mnie. Siedział na pryczy i robił coś ze strzałą. Wokół jej drzewca owinięta była srebrna wstążka. Wyglądało na to, że chce coś wygrawerować. Gdybym nie był wykończony, mógłbym odczuć ciekawość.

      – Byłeś świetny – powiedział Kruk. – Nawet ja to poczułem.

      – Hę?

      – Dzięki tobie zrozumiałem, co wtedy znaczyło być bratem w Czarnej Kompanii.

      – Niektórzy nadal tak to czują.

      – Tak. Coś jeszcze. Wstrząsnąłeś nimi do żywego.

      – No jasne. Co robisz?

      – Gotuję strzałę na Kulawca. Z jego prawdziwym imieniem. Duszołap mi je podał.

      – Och. – Wyczerpanie uniemożliwiło mi dalsze dociekania. – Czego chciałeś?

      – Dzięki tobie coś poczułem, po raz pierwszy od chwili, gdy moja żona i jej kochankowie próbowali mnie zamordować i ukraść moje prawa oraz tytuły.

      Podniósł się, zamknął jedno oko i spojrzał wzdłuż strzały.

      – Dziękuję, Konował. Przez chwilę znów się poczułem człowiekiem.

      Wyszedł.

      Zwaliłem się na pryczę i zamknąłem oczy. Przypomniałem sobie, jak Kruk udusił żonę i zabrał jej ślubną obrączkę, nie odzywając się ani słowem. W tym jednym błyskawicznie wypowiedzianym zdaniu wyjawił więcej o sobie niż przez cały czas od dnia, w którym się spotkaliśmy. Dziwne.

      Zasnąłem z myślą, że Kruk wyrównał już rachunki ze wszystkimi poza ostatecznym sprawcą jego nieszczęść. Jako jeden ze sług Pani Kulawiec był poza jego zasięgiem. Teraz sytuacja się zmieniła.

      Kruk na pewno oczekiwał jutra z niecierpliwością. Zastanawiałem się, o czym będzie śnił dziś w nocy. I czy po śmierci Kulawca będzie miał jeszcze cel w życiu. Nie można żyć samą nienawiścią. Czy będzie w ogóle próbował ocalić życie?

      Może to właśnie chciał mi powiedzieć.

      Poczułem strach. Człowiek, który myśli w podobny sposób, może stać się nieco zbyt impulsywny i niebezpieczny dla tych, którzy mu towarzyszą.

      Ręka zacisnęła się na moim ramieniu.

      – Już czas, Konował.

      Sam Kapitan mnie obudził.

      – Tak. Już nie śpię.

      Nie spałem dobrze.

      – Duszołap jest gotowy do wymarszu.

      Było jeszcze ciemno.

      – Która godzina?

      – Prawie czwarta. Chce wyruszyć, zanim się zacznie rozjaśniać.

      – Aha.

      – Konował, uważaj na siebie. Chcę, żebyś wrócił.

      – Jasne, Kapitanie. Wiesz, że nie lubię ryzykować. Kapitanie? Dlaczego ja i Kruk?

      Może teraz mi to powie.

      – Powiedział, że Pani uważa to za nagrodę.

      – Co? Ładna nagroda.

      Gdy ruszył ku drzwiom, zacząłem szukać ręką butów.

      – Kapitanie, dziękuję.

      – Nie ma sprawy. – Wiedział, że dziękuję za wsparcie.

      Gdy zawiązywałem kaftan, Kruk wsadził głowę do pokoju.

      – Gotowy?

      – Jeszcze minutkę. Jest zimno?

      – Chłodno.

      – Zabrać płaszcz?

      – Nie zaszkodzi. Kolczuga? – dotknął mojej piersi.

      – Aha.

      Włożyłem płaszcz i wybrałem łuk, który mi odpowiadał. Szarpnąłem dłonią cięciwę. Przez chwilę czułem na mostku chłodny dotyk amuletu Goblina. Miałem nadzieję, że zadziała.

      Kruk uśmiechnął się.

      – Ja też ją założyłem.

      Odwzajemniłem uśmiech.

      – Chodźmy ich załatwić.

      Duszołap czekał na dziedzińcu, na którym ćwiczyliśmy strzelanie z łuku. Zarys jego postaci odcinał się w świetle padającym z kwater Kompanii. Piekarze zabrali się już do roboty. Stał sztywno w postawie zasadniczej, z zawiniątkiem pod lewym ramieniem. Patrzył w stronę Puszczy Chmury. Miał na sobie jedynie skóry i morion. W przeciwieństwie do niektórych ze Schwytanych rzadko nosi broń. Woli polegać na swych umiejętnościach czarnoksięskich.

      Mówił sam do siebie. Dziwna sprawa.

      – Chcę zobaczyć jego koniec. Czekałem czterysta lat. – Nie możemy podchodzić tak blisko. Wyczuje, że się zbliżamy. – Odrzućmy wszelką Moc. – Och! To zbyt ryzykowne.

      Do głosu dorwał się cały chór. Brzmiało to naprawdę niesamowicie, gdy dwa głosy przemawiały równocześnie.

      Kruk i ja wymieniliśmy spojrzenia. Wzruszył ramionami. Duszołap nie zbijał go z tropu. Kruk jednak wychował się w imperium Pani. Widział wszystkich Schwytanych, a Duszołap uchodził za jednego z mniej dziwacznych.

      Nasłuchiwaliśmy przez kilka minut. Dialog nie stawał się bardziej sensowny. Wreszcie Kruk warknął:

      – Panie? Jesteśmy gotowi.

      Jego głos brzmiał odrobinę niepewnie.

      Sam nie byłem zdolny nic powiedzieć. Moje myśli wypełniały całkowicie łuk, strzała i zadanie, które miałem wykonać. Raz za razem wyobrażałem sobie naciągnięcie łuku oraz wypuszczenie i lot strzały. Nieświadomie potarłem podarunek Goblina. Nieraz jeszcze miałem się na tym złapać.

      Duszołap otrząsnął się jak mokry pies. Ponownie stał się jednością.

      – Chodźcie – powiedział. Skinął na nas, nie patrząc w naszą stronę, i ruszył naprzód.

      Kruk odwrócił się.

      – Pupilka, wracaj tam, gdzie ci kazałem. Idź już! – wrzasnął.

      – Jak niby ma cię usłyszeć? – zapytałem, spoglądając na dziecko patrzące na nas ze skrytych w cieniu drzwi.

      – Nie ona. Kapitan usłyszy. Idź już – gestykulował gwałtownie. Po chwili pojawił się Kapitan i Pupilka zniknęła. Podążyliśmy za Duszołapem. Kruk mamrotał coś do siebie. Martwił się o dziewczynkę.

      Schwytany narzucił ostre tempo. Wyszliśmy z koszar, wyszliśmy z samych Lordów i przeszliśmy przez pola. Nie obejrzeliśmy się za siebie ani razu. Zaprowadził nas do sporego lasku leżącego w odległości kilku strzałów z łuku od murów miejskich, a potem na polankę położoną w jego sercu. Tam, na brzegu strumienia, leżał wystrzępiony dywan rozciągnięty na prymitywnej drewnianej ramie wysokości pół metra, a rozmiarów blisko dwa na dwa i pół metra.


Скачать книгу